Airbus A321 leciał z Monachium do Lizbony. Na pokładzie było 147 pasażerów i dziewięciu członków załogi. Z powodu turbulencji musiał lądować w Genewie. Pięć osób wymagało szybkiej opieki lekarskiej.
– Nie zapaliło się światełko wzywające do zapięcia pasów, ale wielu pasażerów i tak miało je zapięte. Niektórzy jednak nie. To oni, a także stewardesy, które akurat serwowały posiłek, ucierpieli najbardziej – powiedział na lotnisku przewodniczący portugalskiego parlamentu Jaime Gama, który feralnym samolotem wracał – przez Monachium – z oficjalnej wizyty w Pekinie.
Wszystkie obrażenia okazały się jednak lekkie i większość pasażerów wkrótce zdecydowała się na dalszy lot do Lizbony. Lufthansa przysłała zresztą dla nich drugi samolot z Frankfurtu.
– Takie przypadki zdarzają się w lotnictwie pasażerskim, ale nie należą do częstych – mówi „Rz” kapitan Marek Szufa, pilot boeinga 767. I wspomina, jak trzy lata temu podobnie było z samolotem LOT lecącym do Nowego Jorku: – Silna turbulencja spowodowała, że kilkoro pasażerów zostało rannych, a dwie lub trzy stewardesy z poważnymi obrażeniami trafiły do szpitala.
Również według redaktora naczelnego magazynu „Skrzydlata Polska” wpadnięcie w turbulencje to w Europie rzadkość. – W latach 40. zdarzały się przypadki, że samoloty pasażerskie były nawet łamane przez burze. Do takich katastrof dochodziło jednak w tropikach – mówi „Rz” Grzegorz Sobczak.