Nagroda im. Cybisa to hołd składany twórcom z dużym dorobkiem, zazwyczaj niemłodym (rok temu dostał ją Wojciech Fangor). W kapitule są tylko artyści – laureaci z poprzednich lat. Ani urzędnicy, ani kulturalny establishment nie majstrują przy werdykcie, co widać po zestawie nazwisk nagrodzonych.
Do tradycji należy prezentacja prac zwycięzcy w warszawskim Domu Artysty Plastyka plus godny katalog. Był czas, kiedy tym dobrodziejstwom towarzyszyły apanaże w postaci pewnej (niewysokiej) kwoty, lecz z braku sponsorów laureaci muszą się pocieszyć okolicznościową statuetką. Ale honor jest bezcenny!
Przypadek Kojiego Kamojiego jest szczególny. Bo oto po raz pierwszy „Cybisa" wręczono twórcy urodzonemu w Japonii. Ba, ukształtowanemu w rodzinnym kraju, obciążonemu tamtejszą kulturalną schedą. Jednakże dla Kojiego miał także znaczenie pewien bardzo symboliczny fakt: otóż urodził się tego samego dnia, w którym przyszedł na świat van Gogh – tyle że wiek później.
Koji Kamoji pojawił się w Warszawie w 1959 roku, realizując „testament" stryja Umedy, tłumacza polskiej literatury na japoński. Miał wówczas 24 lata, zdobył już wcześniej wykształcenie na tokijskiej Akademii Sztuk Pięknych, lecz podjął kolejne plastyczne studia w stołecznej ASP w pracowni Artura Nachta-Samborskiego, kapisty i przyjaciela Jana Cybisa.
Profesor nie zamierzał eliminować japońskich klimatów w plastycznych poszukiwaniach swego nietypowego studenta. Dowodem jego otwartości – dyplom Kamojiego. Cykl prac „Na ścianę świątyni" nie miał nic wspólnego z obrazami malowanymi farbą na płótnie. Były to trójwymiarowe obiekty z wyciętymi dziurami. Pamiętajmy, że miało to miejsce w 1966 roku i podobna ekstrawagancja musiała szokować grono pedagogiczne.