Niezłomny przywódca Wenezuelczyków pierwszego sortu i pogromca liberalizmu gospodarczego wyszedł cało z przerażającego zamachu, którego za pomocą drona chcieli dokonać podstępni wrogowie.
Czy próby tej rzeczywiście dokonali przebiegli imperialiści, czy też była efektem pracy własnych służb specjalnych, chcących zmobilizować zwolenników wodza, pewnie nikt nigdy nie zdoła ustalić. Ale pewne jest to, że nawet najgłośniejszy wybuch nie zagłuszy problemów, z którymi Maduro musi się zmierzyć w gospodarce.
Populistyczni przywódcy prędzej czy później są w stanie doprowadzić swój naród do ruiny. Ale jeśli jest dużo bogactwa do roztrwonienia, a wódz ma sporo szczęścia, może przez wiele lat unikać konsekwencji.
Takie szczęście miał poprzednik Maduro prezydent Hugo Chávez. Przejął władzę w roku 1999, kiedy Wenezuela (jeden z najbogatszych w ropę naftową krajów świata, o PKB na głowę mieszkańca wyższym wówczas niż w Polsce) zaczęła właśnie korzystać z rosnących cen eksportowanego surowca. To pozwoliło finansować szczodre programy socjalne i kupować głosy wiernych wyborców.
Kiedy gospodarka zaczęła kuleć, a towary w sklepach drożeć, prezydenta stać było na gest, czyli wprowadzenie stałych i niskich cen na podstawowe produkty spożywcze. A kiedy z kraju zaczął uciekać kapitał, z problemem dało się jakoś uporać przez zakaz swobodnej wymiany dewiz.