Serdeczne pozdrowienia z Polconu, czyli dorocznego krajowego zjazdu miłośników fantastyki, gdzie właśnie robię za gościa honorowego. To znaczy, mam swą osobą umacniać morale młodych fanów, jako żywy dowód, że podobny im świr też czasem może wyrosnąć na człowieka poważnego, a nawet odnieść pewne sukcesy. W zamian mam możliwość obserwowania normalności, którą publicysta polityczny widuje rzadko. Ludzie, którzy kłębią się wokoło po terenie Targów Poznańskich tyle, że niekiedy poprzebierani są za cesarskich szturmowców, ewoków albo wróżki, pobłyskują w słońcu rycerskimi puklerzami, względnie obnoszą realistyczne charakteryzacje na żywe trupy czy ofiary katastrof komunikacyjnych. Ale żaden z nich nie mówi niczego PiS, Platformie, SLD czy PSL. Temat wyborów nie istnieje. Poza może wzmiankami o kolejowo-drogowych horrorach przeżytych w tę stronę i zapowiadających się podczas powrotu.
Ludzie, którzy zajmują się fantastyką, wydają się poważniejsi niż większość tych, z którymi publicysta polityczny ma do czynienia na co dzień. Przede wszystkim dlatego, że oni doskonale wiedzą, co jest rzeczywistością, a co fantasmagorią, i zupełnie świadomie się tą drugą bawią. Co do polityków i różnych ich medialnych knechtów ? nie mam takiej pewności. Pal diabli, jeśli któryś z nich nie wierzy w to co robi, tylko po prostu wie, że jeśli powtarzać będzie sto razy dziennie „nasi wygrywają", to nasi ? jakkolwiek tam w końcu będzie ? mu się za to odwdzięczą.
Ale odnoszę wrażenie, że niektórzy naprawdę wierzą w magiczne skutki zaklinania rzeczywistości. Że niby mu tu w naszej gazecie mamy taki wpływ na elity, a elity na całą resztę, że jak będziemy codziennie zamieszczać trzy teksty o tym, że Tusk jest tak przekonujący, że „doskonale się komunikuje" i „trafia w oczekiwania", że w dyskusji z Pawlakiem po prostu rozłożył Kaczyńskiego na łopatki, że sprawy w Polsce idą świetnie, autostrady, mosty, finanse publiczne i wszystko w ogóle wspaniale, a premier po prostu wymiata, i wszyscy, wszyscy są już zdecydowaniu go poprzeć... ? to rzeczywistość dostosuje się do opisu, i tak się stanie.
Pewną nowością jest, że w takim uporczywym zaklinaniu rzeczywistości istotnym wątkiem staje się zaklinanie „Rzeczpospolitej". Raz po raz „Gazeta Wyborcza", a za jej przykładem pomniejsze ekspozytury, ogłaszają w stosunkach z nami nową linię: „Od pewnego czasu widać, że »Rzeczpospolitej« powiało nowym. Już nie bezkrytyczne spojrzenie na PiS, lecz pogląd bardziej zniuansowany..." ? czaruje nas redaktor (chwilowo, bo widać z każdego napisanego zdania, że skórze polityka czuje się jednak lepiej) Mirosław Czech. A guzik tam. Jeżeli to, co piszemy o PiS od zawsze uważa pan Czech i jego towarzystwo za „bezkrytyczne spojrzenie na PiS", to pozostajemy nadal tą samą czarną sotnią i pisowskim betonem, i niech trybuna Salonu nie żywi co do tego żadnych złudzeń. Myślałem zresztą, że już się z nich wyleczyła po poprzednim takim okresie, kiedy to kokietowała, byśmy stali się gazetą PJN, i nawet mnie z oszołoma i pogrobowca ONR awansowała na wyrost w swych tekstach ? na okoliczność, że skrytykowałem wizerunkową woltę prezesa PiS ? do miana „prawicowego lidera opinii". Nic to wtedy nie pomogło, i teraz też nie pomoże.
Ja rozumiem, że komuś, kto pracuje w „Gazecie Wyborczej" słabo się mieści w głowie, że można identyfikować się z zespołem wartości, do których odwołuje się PiS (nie on jeden, ale w bieżącej debacie publicznej bez wątpienia stanowi najważniejszy taki punkt odniesienia) a jednocześnie krytycznie oceniać sposób, w jaki tym deklarowanym wartościom służy. Tak się bowiem złożyło, po różnych woltach, że obóz, po stronie którego konsekwentnie od lat opowiadała się „Wyborcza" jakąkolwiek ideę stracił już do reszty, stając się po prostu partią koryta ? koryta, do którego gotowe jest ściągnąć wszystkich, w zależności od potrzeb politycznego z prawa czy z lewa, aby tylko przyjął jej reguły gry, czyli słuchał kogo trzeba i z kim trzeba działkował. Jak już wielokrotnie pisałem, jeśli do wyboru mam tylko mafię i sektę, to zarówno poczucie smaku, jak i zdrowy rozsądek każą mi jednak wybrać sektę. Oczywiście rozumiem doskonale takich, którzy kierują się raczej swoim interesem i idą na współpracę z mafią. Ale wiara, że jeśli się zacznie nagle udawać, że „Rzeczpospolita" jakoś się zmieniła, to ona się od tego naprawdę zmieni, to coś, o czym powinni redaktorzy konkurencyjnego dziennika pogadać z redakcyjnym psychiatrą.