W moim liceum z okazji Dnia Kobiet wystawiłam spektakl „Śluby panieńskie". Wszystko w prawdziwych kostiumach z prawdziwymi rekwizytami. Wracając do domu, wciąż jeszcze słyszałam te brawa i komplementy – poczucie sukcesu i szczęścia było tak silne, że do dziś pamiętam zapach budzącej się wiosny tamtego dnia. Biegłam, żeby jak najszybciej znaleźć się w naszym mieszkanku niedaleko Starego Miasta i opowiedzieć o swoim pierwszym teatralnym sukcesie.
Nikt się jednak ze mną nie przywitał, moja matka otworzyła drzwi i zaraz zniknęła w pokoju. Pobiegłam za nią, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale uciszyła mnie szybko. Ojciec siedział wsłuchany w Wolną Europę i nawet nie zauważył mojego wejścia. Dziennikarz bardzo podekscytowany mówił coś o tłumach studentów na ulicy i o aresztowaniach. Pisząc to teraz, zdaję sobie sprawę, że wszystko brzmi dzisiaj inaczej. „Tłumy na ulicach" czy nawet „aresztowania" należą do codziennego języka mediów – w komunie jednak samoistne tłumy na ulicach były trudne do wyobrażenia. Tłum to uformowany korowód zadowolonych obywateli, którzy jak 1 maja wiwatowali przed trybunami. Nigdy nie widziałam innych tłumów. Dopiero przy „Dziadach" Dejmka, na które udało mi się wejść kilka razy różnymi podstępami, zobaczyłam i poczułam gorączkę protestów.