Padają wydawnictwa i wielkie sieci księgarń, a książek dla dzieci jest coraz więcej. I czyta się je (albo słucha i ogląda, co kto lubi i potrafi) coraz przyjemniej. To już nie są te rozklejające się, głupkowato napisane i na odwal zilustrowane broszurki z lat 90. Dzisiaj, im młodszy jest czytelnik, tym bardziej się o niego dba, tym więcej wydaje się na papier, autorów, tłumaczy i ilustratorów. I tym większymi sumami potrafią się odwdzięczyć rodzice.
Przez długi czas wydawało mi się, że to świat kompletny. Że nie ma takiej dziedziny, kompetencji czy umiejętności, dla zdobycia których nie zostałby już wydany co najmniej metr bieżący książek. Czytając dzieciom przed snem, dowiedziałem się już między innymi, jaki sport jest najpopularniejszy w Islandii, gdzie rośnie i jak wygląda głóg, dlaczego warto chodzić do przedszkola, mówić „dzień dobry" i przytulać się, albo jak wyglądają toalety na statkach kosmicznych (to było chyba najciekawsze). Nie ma rzecz jasna jeszcze takich statystyk albo badań, które by to pokazały, ale wystarczy spojrzeć na dziecięcy regał z książkami, żeby przekonać się, że dorastają pokolenia dzieci inteligentniejszych i emocjonalnie dojrzalszych niż ich rodzice. Potrafiących lepiej radzić sobie z emocjami i znających, przynajmniej z nazwy, najpopularniejsze łotewskie danie.
Czegoś w tym pięknym, bezpiecznym i ciekawym świecie jednak brakuje. Im głębiej się w niego wchodzi, im starsze stają się nasze dzieci, a więc i trudniejsze i ważniejsze powinny stawać się książki, które im podsuwamy, tym ten brak staje się wyraźniejszy. Świat, który opisują, został wyczyszczony z tego, co w dzieciństwie najważniejsze. Nie ma w nim tajemnicy. Żeby ją znaleźć, trzeba się cofnąć kilkadziesiąt lat. Do Narnii, Śródziemia czy zajrzeć, co kryje się po drugiej stronie lustra.
A przecież każdy inny brak można nadrobić, wystarczy jeszcze czasu na nauczenie się nazw kontynentów, dzielić się z innymi nauczy ich podwórko i przedszkole. Ale ta jedna okazja więcej się nie powtórzy. Tylko przez kilka lat każda większa szafa jest obietnicą przedostania się do Narnii, a strach miesza się z podnieceniem i szczęściem tak, że trudno jest oddzielić jedno od drugiego. Kiedy przed dzieckiem pojawia się tajemnica, męczący go lęk nie znika, ale za to nabiera sensu. Jest wtedy jak zmysł, który znalazł swój przedmiot (jak słuch, który spotka dźwięk) i nareszcie zaczyna być wykorzystywany we właściwym celu.
Ktoś jednak zdecydował, że tajemnice są niewychowawcze, a więc trzeba je wyprosić ze świata naszych dzieci. Od tamtej pory stał się on bezpiecznym, pomalowanym na ciepłe, pastelowe kolory pokojem. Na ścianie wisi schemat układu słonecznego, przy łóżku stoją zabawki, zza drzwi uśmiechają się rodzice. Tajemnica wyprowadza z pomieszczenia na łąki i nad urwiska. Pachnie przygodą i niebezpieczeństwem. To prawda, nie daje wiedzy, żadnych konkretnych, twardych ani miękkich kompetencji, które przydadzą się w przyszłości. Nie przygotowuje do dorosłego życia. Ale pomaga je wytrzymać.