W drugiej połowie lat 20. jechał w landzie zaprzężonym w czwórkę siwków, w otoczeniu ułanów. To musiał być widok!

Kiedy trochę podrosłem, w latach przedwojennych, stałem grzecznie w harcerskim mundurku w kordonie na Krakowskim Przedmieściu, witając rumuńskiego następcę tronu, księcia Michała, również w mundurku harcerskim i w „Baden Powellu" na głowie. Był to maj roku 1937.

Następny „zagranicznik" to sam Himmler – jeszcze w styczniu '39 chciał wytargować „korytarz". Pod Gastronomią na rogu Nowego Światu ostro skręciły dwa czarne auta na sygnale. W jednym mignęły mi binokle Himmlera. Następnym „gościem" był już Hitler. Ulice były obstawione – ale raczej symbolicznym – kordonem, a na tylnym siedzeniu mercedesa leżało dwóch oficerów SD z pistoletami maszynowymi – i to cała obstawa.

Zapomniałbym – jeszcze Himmler przemknął przez Warszawę na pogrzebie Kutschery.

A potem to już tylko ruscy namiestnicy. Na Mołotowa natknąłem się przed ambasadą radziecką – oficer NKWD przytrzymał mnie na muszce, dopóki towarzysz nie zniknął w bramie. I tyle.

„Samolot Tu 154 B2 ląduje o godzinie 11.30..." – mimo pewnego złudzenia, uspokajam – to komentarz z roku 1988. Do Polski przylatuje Gorbaczow. Na lotnisku w Szczecinie morze głów, powiewają biało-czerwone chorągiewki. Zawstydzone dziewczynki w ludowych strojach wręczają bukiety kwiatów, a na trasie przejazdu czarnej limuzyny tłumy ludzi biją brawo. Podczas wizyt Chruszczowa (1959), Breżniewa (1975) czy Gorbaczowa wszystkie odwiedzane miejsca wyglądały podobnie – tłumy ludzi, barwny festyn. Przedstawiciele zakładów pracy, uściski dłoni, wymiana pocałunków, także „z języczkiem", w czym celował Breżniew.

Potem byli amerykańscy prezydenci – wszyscy! I znów gorące powitania, wzruszenie – powiew wolności. Dlaczego więc teraz zamknięto miasto? Wyglądało jak wymarłe. Ani bukiecika kwiatów, ani owacji, ani żadnego kontaktu. Strach po wydarzeniach w Pakistanie – rozumiem, ale przykre wrażenie pozostało. Grupka partyzantów, grupka Żydów i to wszystko. Poprzez szeregi Secret Service mignęło jednak w oku kamery kilku turystów, ciekawe. Po krótkim, nieplanowanym pobycie w hotelu Marriott (który komentowali na żywo zatrwożeni publicyści) prezydent Obama pojechał na roboczy dinner. Krem z dyni oraz pralinę czekoladową z sorbetem z pomarańczy jedli prawie WSZYSCY. Zabrakło tylko pani Obamowej i pana Wałęsy. Widocznie tak im pasowało.