Warszawa: niby trzecie pod względem wielkości miasto Imperium, ale ci absolwenci szkół oficerskich, którzy lepiej przykładali się do zajęć z historii, woleliby już chyba służbę na Kaukazie lub w orenburskim stepie. Chwili spokoju! Kabardyńskie konie tylko strzygą uszami: jak nie tłum szewców, cholewkarzy i ulicznic, pustoszący ambasadę (1794), to doborowe pułki, rozbrajające swoich wczorajszych towarzyszy broni (1830). Jak nie cios sztyletem (1862), to strzał z browninga (1905), jak nie armaty wytaczane z bocznych bram na środek Miodowej – to bomby ciskane na Krakowskim.
Porwania, ulotki, koncerty i kiry: jedni wynoszą kasę Królestwa Polskiego z środka ratusza, inni Żydów nawet potrafią przekabacić, by ci w akcie solidarności z pohańbionymi kościołami zamknęli synagogi!
A nawet, jak już przejedzie im się po karkach jazdą czerkieską, wyrżnie pół Pragi, spustoszy Zamek, puści z dymem biblioteki i każe w szkole odmawiać „Ojcze nasz" po rosyjsku, to i tak patrzą spode łba. U namiestnika na balach nie bywają nawet ci z najlepszych rodów, ukłonów na ulicy nie oddają. Do mieszkania nie wpuszczają: rozmawiają w przedpokoju i jedynie po francusku.