Na przykład: styczeń – powstanie, na szczęście zapomniane, luty – Jałta, marzec – wybryki antysemickie Moczara, kwiecień – powstanie w getcie, maj – konstytucja i jej skutki, czerwiec – wypadki radomskie, rewolucja w Poznaniu, lipiec – sowiecki PKWN, sierpień – powstanie, wrzesień – zaraz o tym napiszę, październik – odwilż 1956 r., listopad – niepodległość 11-ego i jeszcze jedno powstanie przegrane, grudzień – powstanie wielkopolskie, jedyne w historii wygrane, dlatego nikt o nim nie pamięta.

Ale wróćmy do września. Wiemy, co się wtedy stało. 31 sierpnia jechałem z Mamą bryczką od państwa Mokiejewskich na dworzec w Szydłowcu. Po drodze zza zagajnika wychynęła kompania żołnierzy. Na przedzie – podporucznik konno, za nim wlokło się wojsko – zziajane, zakurzone – przez piaszczyste drogi. Ani zapału, ani uśmiechu. Trochę się speszyłem, że tacy ponurzy idą na wojnę.

Na dworcu trzeba czekać na pociąg do Warszawy. Rozkładu jazdy już nie ma. Ojciec od dwóch dni czeka na nas w Warszawie. Na stacjach, które mijamy po drodze, słychać pijane śpiewy poborowych, widać „ostatnie" pocałunki z narzeczonymi. To tak wygląda ta mobilizacja, o której czytałem w dzieciństwie w patriotycznej książeczce Bronisławy Ostrowskiej „Bohaterski miś, czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie"?

Wreszcie Warszawa. Zaciemniona. Ojciec zawozi nas do domu. Rano budzą mnie syreny. Matka wchodzi do mojego pokoju. „Jeżeli to nie ćwiczenia, wybuchła wojna". Okazało się to drugie. I potem te niewiarygodne komunikaty w radiu: „Niemcy w Krakowie..., Częstochowie..., prą na Warszawę". Mieszkaliśmy na Akademickiej, małej uliczce przy placu Narutowicza. Chyba 5 września zaczęto kopać pod naszymi oknami. Myślałem, że to woda albo gaz, ale to były barykady. Rodzicom się to nie spodobało i 8 września postanowili się przenieść na Krakowskie, do znajomych Belgów, państwa Poortenów – tam, gdzie dziś jest ASP. W centrum będzie bezpieczniej. Rzeczywiście, wieczorem czołgi przedarły się do placu Narutowicza i spalone stały tam trzy tygodnie. A my oglądaliśmy wojnę z okien pałacu Raczyńskich. Furmanki z rannymi żołnierzami. Eleganckie panie z Krakowskiego Przedmieścia opatrujące ich obtarte nogi. Wózki z trupami dzieci po jakimś bombardowaniu. Koło Domu bez Kantów zobaczyłem podporucznika w hełmie i rozpiętym płaszczu z zakrwawionym bandażem na ręce. Śliczna dziewczyna podbiegła i dała mu bukiecik fiołków. Scena jak z Kossaka. Pierwszy raz zobaczyłem polskiego oficera nieogolonego. Miał ważniejsze sprawy na głowie. I wreszcie 17 września miażdżąca wiadomość w radiu: „Wkroczyli Sowieci". Pamiętam przystojną sekretarkę pana Poortena, która krótko skomentowała: „Czwarty rozbiór Polski". Coraz silniejsze bombardowania – spalony Zamek, na wieży zegarowej zamiast proporca prezydenta pióropusz ognia i dymu. Po 20 września wielu cudzoziemców wyjechało do Królewca. Zostaliśmy sami z zachrypniętym głosem Starzyńskiego.

Nadszedł wreszcie, 25 września, lany poniedziałek. 12-godzinne naloty na Warszawę. Wyjące sztukasy i czekanie na bombę. Na jakichś schodach piwnicznych przetrwaliśmy i to. Raptem 27 września zapadła cisza. To Warszawa skapitulowała. Zobaczyłem ogromne szare ciężarówki i bardzo grubych Niemców – był już prawie październik.

Wróciliśmy do domu. Zajrzałem do kościoła św. Jakuba. Pusto. Pośrodku klęczał jeden żołnierz polski. Bez pasa.