„Wpada na nas Agata Bielik, też na rowerze, mieszka niedaleko. Na chwilę w Polsce, zwykle siedzi w Anglii, gdzie ma wykłady. Mówi mi, z jaką siłą, po nieobecności, odczuwa toksyczność Polski".
Jest to scena, zgódźmy się, pełna dramatyzmu. Nietrudno sobie wyobrazić stąpające po ubiegłorocznym igliwiu stopy filozofki, z trudem łapiącej równowagę po zejściu z nomen omen damki, cichy z racji migreny głos, szczupłą dłoń przykładaną do skroni gestem, który skłonni bylibyśmy kojarzyć z rozterkami Mary Pickford. Ale też nie dziwmy się tej udręce w sytuacji, gdy toksyczna polskość napierała zewsząd niczym kłęby iperytu: na łące jak z Podkowińskiego bezczelnie żółciły się mlecze, na słupie łopotał strzęp plakatu nieracjonalnego kandydata. A skoro spotkali się blisko linii WKD – można sobie wyobrazić, jak swawolny wiatr niósł jady znad niedalekiego dworku Iwaszkiewicza w Stawisku („...i cholernie ciągnie ciebie / w Polskę w Polskę"), a gdy jego kierunek zmieniał się na chwilę – jeszcze gorsze, znad ogrodu w Milanówku; państwo wiedzą, kto po nim stąpa.