Amerykański naukowiec polskiego pochodzenia prof. Ewa Thompson w głośnych publikacjach „O kolonizacji Europy Środkowo-Wschodniej" surowo rozprawia się z polską rzeczywistością. Wskazuje, że Polska została skolonizowana już w czasie zaborów. A piętno kolonialne, które z taką siłą odcisnęło się w epoce PRL, jest obecne w życiu publicznym, kulturalnym i społecznym do dziś. Dlatego mentalnie bliżej nam do Algierii czy Indii niż rozwiniętych demokracji Zachodu. Ową spuściznę łatwo przełożyć na funkcjonowanie państwa, władzy i jej stosunku do obywateli.
Widać to zarówno w sprawach małych, jak mityczny już spór obywatela z fiskusem, gdzie przegranym może być zawsze ten sam, jak i tych z najwyższej półki, gdy na szali leży dobro wspólne. W najnowszej historii Polski bez liku jest przykładów braku dbałości o państwo, troski o ciągłość podejmowanych decyzji.
Bo po 16.15 w gabinetach ważnych urzędników hula wiatr. Bo władza jest jedynie czymś doraźnym, łupem. Pali dokumenty na dziedzińcach ministerstw, kiedy przegra wybory, aby nie wpadły w ręce zmienników, patrzy na rzeczywistość wyłącznie przez pryzmat swojego interesu. Kiedy w 2004 r. zachłysnęliśmy się przyjęciem do Unii, otwarciem granic, funduszami unijnymi, a przede wszystkim przyjęciem do elitarnego klubu cywilizacji Zachodu, mało który z przecinających wstęgi decydentów, prężących piersi do zdjęć ojców sukcesu integracji potrafił spojrzeć na to wydarzenie z szerszej perspektywy.
W euforii towarzyszącej negocjacjom trochę zapomniano o negatywnych konsekwencjach zjednoczenia i próbie ich łagodzenia, aby nie obróciły się przeciwko interesowi państwa i obywateli.
Sprawującym władzę nie przyszło do głowy – jak Niemcom, Francuzom czy Brytyjczykom – zagwarantować sobie tzw. okresy przejściowe w newralgicznych dla siebie obszarach, np. czasowe zamknięcie dla Polaków rynków pracy.