Wiem, nie spodobają się te słowa w gabinetach władzy, ale to nie do wytrzymania – drugi miesiąc słuchać o tym, czy na ostatnim przelewie było mało czy dużo. Wiem, nie spodoba się to, co piszę, opozycji, bo temat ministerialnych pieniędzy, dodatków, podwyżek, nagród, delegacji, kart, bonusów jest, jak powiedziałby Władysław Gomułka, solą w oku władzy i nawozem dla jej konkurentów. Tak się to w Polsce toczy: niewinny dorsz za 8 zł tropiony przez PO w 2008 r. zamienił się w ośmiorniczki ministerialne, którymi w roku 2015 zaatakowało PiS, a teraz ma postać samochodu z łososiem, wytropionego wczoraj na zapleczu jednego z urzędów.
Problem obecnej władzy nie jest oryginalny, a Polacy nie są Marsjanami. W każdym państwie naszego regionu, gdzie ludzi biednych nie brakuje, kilka tygodni debatowania na temat pieniędzy przyniosłoby podobny efekt. Problem polega na tym, że rozwarły się nożyce pomiędzy tym, co obiecywano w kampanii, a tym, jak wygląda praktyka. Najpierw: będziemy inni. Potem: oni też... A teraz się należy.
To „się należy" to kolejna granica. Pamiętajmy, jak od niej blisko do TKM. TKM to była pierwsza i najbardziej przenikliwa krytyka Akcji Wyborczej Solidarność, która na stałe została w polskich podręcznikach historii współczesnej. Wtedy jednak też nie chodziło o to, że dużo władza brała albo że więcej niż inni, ale o to, że miało być inaczej.
Na koniec, żeby było konstruktywnie: czas uchwalić prostą ustawę o delikatnych podwyżkach dla następców, taką, co to zacznie działać od następnych wyborów. Czas przyjąć zasadę, że nikt sam sobie pieniędzy z kasy państwowej nie wypłaca. I kilka innych prostych zasad, także dotyczących bliskich najważniejszych osób z obozu władzy. Czas przyjąć, że wiceministrów jest w Polsce stu i ani jednego więcej – jakoś sobie kraj da radę. Ci, co chcą zarabiać jak prezesi spółek, tak czy owak powinni realizować swoje powołanie w biznesie, a ci, którym wystarczy skromne 8–9 tysięcy złotych od ojczyzny, niech myślą o dalszej karierze w polityce.