Czy ja jestem dla was wystarczająco konserwatywna? – Angela Merkel pytała kokieteryjnie Georga Brunnhubera, wpływowego chadeka z bastionu CDU z południa kraju, gdy w 2000 r. przejmowała szefostwo w partii Adenauera i Kohla. Córka pastora, ale bez dzieci i z drugim mężem, już wtedy w niedzielne przedpołudnie, zamiast chodzić do kościoła, najzwyklej w świecie wysypiała się.
„Konserwatywni to jesteśmy my. Ale osiągniesz więcej, jeśli postarasz się, by nasze córki głosowały na CDU" – usłyszała w odpowiedzi od przykładnego katolika. Sugestię wzięła sobie do serca. Ba, podniosła do rangi naczelnej strategii: łowienia głosów poza tradycyjnym, a kurczącym się gronem katolickich i protestanckich wyborców. W praktyce wyglądało to tak, że podbierała flagowe postulaty – to ekologom z partii Zielonych, to socjaldemokratom, to w końcu liberałom. Tak pragmatyczna Merkel zawładnęła szerokim, zasobnym w portfel niemieckim centrum. I wygrywała kolejne wybory.