Rozumiem, że wokół przejęcia przeze mnie w
2011 r. gazety narosło do dziś wiele mitów. Zarzuty, że „spacyfikowałem” redakcję z powodów politycznych, to totalna bzdura! Moja wizja była od początku jasna: „Rzeczpospolita” miała być odpowiednikiem „Financial Timesa”, czyli koncentrować się na sprawach gospodarczych, poprzez wsparcie wolnego rynku i przedsiębiorczości, na tematyce finansowo-prawnej i reprezentować wartości konserwatywne. O takim kształcie gazety rozmawiałem z Tomaszem Wróblewskim i to jemu powierzyłem funkcję redaktora naczelnego. Redakcja była co prawda rozpolitykowana, ale na to też było miejsce. Tygodnik „Uważam Rze” pod kierunkiem Pawła Lisickiego był prawą nogą wydawnictwa Presspublica, a dla przeciwwagi „Przekrój”, którego redaktorem naczelnym był Roman Kurkiewicz – lewą.
Dziś w grupie „Przekroju” nie ma, a dawna ekipa „Uważam Rze” tworzy dwa własne tygodniki.
Muszę przyznać, że reorientacja „Przekroju” z pisma kulturalno-społecznego w społeczno-kulturalne z wyraźnym przechyłem w lewo była błędem, o czym świadczyły wyniki sprzedaży. Próbowaliśmy przywrócić pierwotny charakter, ale było już niestety za późno. Co do „Uważam Rze” – koniec współpracy i decyzje personalne podjęte z końcem roku 2012 były wynikiem nielojalności pewnych osób wobec firmy, a nie konsekwencją ich poglądów politycznych. Dla naszego wydawnictwa wiarygodność i rzetelność są fundamentem. Problemy zaczęły się od słynnego artykułu o trotylu na wraku tupolewa, który łamał tę zasadę. Za to autor i członek zarządu, a zarazem redaktor naczelny Tomasz Wróblewski stracili pracę. Redaktor Lisicki też nie był lojalny, skoro w wywiadzie dla zewnętrznego pisma uderzał w firmę. Dodam tylko, że w tym czasie na naszym firmowym sprzęcie przygotowywano projekt konkurencyjnego tygodnika. Wszystkie te wydarzenia miały miejsce dopiero ponad rok po przejęciu przeze mnie spółki. Wcześniej przez ponad 12 miesięcy współpraca z zespołami redaktorów Wróblewskiego i Lisickiego układała się bez zarzutów. Powtarzam – takie były powody zmian, a nie karanie kogoś za poglądy. Rolą dziennikarzy jest rzetelne opisywanie rzeczywistości oraz uzasadnione i konstruktywne krytykowanie każdego rządu, bo taka jest rola wolnych mediów, bo po to są. Osobiście popieram różnorodność przekonań i jestem zwolennikiem wolnego słowa, a nie toleruję totalitaryzmu i sowieckiego myślenia, popieram wolność przekonań – oczywiście z wyłączeniem jakichś skrajności. Presspublica jest dziś zupełnie inną firmą niż wtedy, kiedy ją przejmowałem w 2011 r. Gdybyśmy jej nie kupili, najprawdopodobniej by zbankrutowała. Sytuacja była dramatyczna, firma była przerośnięta, koszty wysokie i nieuzasadnione, przepalano wcześniej zarobione pieniądze i nie było pomysłu na rozwój w internecie. Wydawnictwo nie sprostałoby wyzwaniom zmieniającego się dynamicznie rynku.
Nie żałuje pan inwestycji w Presspublicę, dzisiejsze Gremi Media?
Nie, chociaż pewnie można było lepiej wynegocjować cenę. Chciałem zbudować koncern mediowy oparty na internecie. Zacząłem od „Przekroju” i pierwszych eksperymentów z aplikacjami i płatnymi treściami, potem kupiłem „Sukces”, próbowałem przejąć „Wprost”. Ale potrzebowałem dużej skali, by ten model biznesu odniósł sukces. Wtedy, tak jak i dziś, dużego wyboru nie było. Presspublica była idealnym aktywem, brytyjski koncern Mecom był w trudnej sytuacji finansowej i w końcu pozytywnie rozpatrzył naszą ofertę. Początkowo nie mieliśmy w planach kupowania pakietu mniejszościowego od spółki kontrolowanej przez Skarb Państwa. Ostatecznie kupiliśmy go za 55 mln zł – uznaliśmy to za bardzo wysoką cenę, dlatego warunkiem było rozłożenie płatności na raty. Do uregulowania zostało jeszcze tylko kilkanaście milionów.
Jak spółka Gremi Media będzie wyglądać za pięć lat? Czy „Rzeczpospolita” wciąż będzie drukowana na papierze?