Obiekt znacznie bardziej pasuje do galerii sztuki współczesnej niż wcześniej działające przy Zachęcie napuszone i drogie restauracje. Ściany są teraz na czasie – betonowe, a oświetlają je lampy w najróżniejszym stylu. We wnętrzu poustawiano tu meble art déco, ale i fotele kinowe. W menu artystycznym są tu „slajdówki”, czyli prezentacje prywatnych archiwów zdjęciowych artystów, pokazy filmowe, wieczory literackie, noce poetów, koncerty, a także dni ciucha (targi ubraniowe dla dorosłych) i dni ciuszka (targi używanych ubrań dziecięcych). W menu kulinarnym równie bogato. Śledź, indyjskie samosy, sałatka grecka, zupa gulaszowa i kaczka po staropolsku obok quiche lorraine. Niestety, to coś więcej niż artystyczny nieład. To brak koncepcji. Przy tym kucharz gotuje raczej słabo.
Owszem, sałatka „Między słowami” (21 zł) była dopieszczona – suszone pomidory pokrojone w cienkie paseczki, plastry sera brie obłożone ziołami i misternie ułożone na liściach sałaty lodowej i rukoli wymieszanej z orzechami i pomidorkami, ale już dressingiem był... sam olej z pestek dyni (bez przypraw i dodatków!). Mało.
W przekładańcu z bakłażana (20 zł) ujął mnie sos balsamico zredukowany do syropu, słodki, gęsty. Warzywa zostały jędrne, ale krowi „oscypek” był tłusty i dominował w daniu.
Oryginalna zupa saldo verde (10 zł) z przetartych ziemniaków i warzyw doprawionych indyjskimi przyprawami i okraszonych kawałeczkami kabanosa po dwóch łyżkach stawała się nudna. Quiche lorraine podano w formie dwóch babeczek – w nadzieniu było stanowczo zbyt dużo pora.
Zjadłam jeszcze blok czekoladowy (7 zł), czyli mieszankę czekolady, bakalii i chyba mleka w proszku. To było przeżycie sentymentalne – blok przypominał słodycze z czasów mojego dzieciństwa. Było to właściwie jedyne moje uniesienie kulinarne w Obiekcie. Gdy wychodziłam, natknęłam się na próbę wyraźnie ambitnej sztuki (pan leżał, pani wolno wychodziła). Tak, to miejsce o dużej artystycznej energii. Może lepiej serwować tu tylko kanapki? Albo zrealizować kulinarny z prawdziwego zdarzenia.