Choć było to wiele lat temu‚ teoria uparcie tkwi w mej pamięci i jakoś sama siebie nie mogę przekonać‚ że jest funta kłaków warta. I oczywiście przychodzi mi na myśl‚ ilekroć odwiedzam w pracy męża. By dotrzeć do gabinetu, w którym urzęduje (pomieszczenie przypomina więzienną celę‚ ale mąż z dumą wskazuje na okno‚ które w nowojorskiej korporacji jest nie lada wyróżnieniem)‚ trzeba się przedrzeć przez labirynt biurek młodszych stażem pracowników. Ci‚ którzy wspinają się dopiero po korporacyjnej drabinie‚ pracują od świtu do nocy i na założenie rodziny nie mają czasu. Czy na mniej czasochłonne romanse starcza im jeszcze energii? Jakoś ciężko mi sobie to wyobrazić.

Kiedy docieram do więziennej celi, mąż wisi na telefonie. Z ulgą zauważam‚ że na biurku mego zdjęcia brak (na ścianie wisi mój portret wykonany przez czteroletnią córkę‚ ale to się chyba nie liczy?). Tuż obok donica z wyschniętym kikutem rośliny‚ którą ofiarowałam mu kilka miesięcy temu (narzekał‚ że w biurze ponuro i brak tlenu). – Podlewałem – zapewnia, widząc moje spojrzenie – ale nie miała tu szans. W powietrzu za dużo stresu. Zaraz potem wybiega na spotkanie z szefową‚ która trzęsie całym światem. Od trzech lat nie udało mi się jej poznać. Intryguje mnie bardzo‚ czy ma na biurku jakieś zdjęcia lub rośliny.