Rzeczpospolita: W ostatnich kilku latach znacząco spadła liczba fałszywych alarmów bombowych. Z czego to wynika?
Krzysztof Liedel: Składają się na to dwie kwestie. Po pierwsze – postęp technologiczny. Chodzi o możliwości służb pozwalające zweryfikować, kto stoi za takim fałszywym alarmem. Po drugie – konsekwencja policji i wymiaru sprawiedliwości w karaniu za fałszywe alarmy bombowe. Dawniej traktowano to jako wykroczenie, tymczasem dziś – oczywiście w zależności od danego przypadku – jest to przestępstwo podlegające pod kodeks karny.
Liczba fałszywych alarmów bombowych spada, niemniej jednak w zeszłym roku odnotowano ich ponad 200. Kto za nimi stoi?
Przeważnie młodzi ludzie. Robią to albo z nudów, albo dla zabawy. Na przykład są na imprezie i spontanicznie wpadają na pomysł, aby wszcząć alarm. Traktują to jako żart czy możliwość zaistnienia w internecie. Wynika to więc z ich niedojrzałości. Ale można tu wyodrębnić jeszcze jedną grupę – osoby, które chcą przetestować służby i na własnej skórze się przekonać, jak one działają.
W zeszłym tygodniu – w związku z podejrzeniem podłożenia ładunku wybuchowego – z Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie ewakuowano ok. 500 osób.