Film jest sequelem fabuły z 1982 r. o hakerze, który stoczył walkę z programem wewnątrz komputera. Stary „Tron” został początkowo zignorowany przez widzów i zmiażdżony przez krytykę, ale z czasem rósł wokół niego kult. Miał bowiem dwa niezaprzeczalne atuty. Na niespotykaną skalę wykorzystywał komputerową animację, a poza tym spersonifikował cyfrowy świat bajtów i bitów – przełożył go na język kina akcji. Haker grany przez Jeffa Bridgesa toczył pojedynki z przeciwnikami na świetlne dyski i ścigał się na wystrzałowych motocyklach.
Tego typu atrakcje oferuje również „Tron: Dziedzictwo”. Tym razem do wirtualnej przestrzeni trafia syn (Hedlund) bohatera sprzed lat. Chce odnaleźć zaginionego przed laty ojca (Brigdes). Ale nie spodziewa się, że przyjdzie mu stoczyć walkę o życie z Clu (komputerowo odmłodzony o niemal 30 lat Bridges) – cyfrową wersją taty – programem, który miał w wirtualnym świecie stworzyć ład i harmonię, a wprowadził dyktaturę.
Fabuła jest durna i do bólu schematyczna. Takiego stężenia pseudonaukowych dyrdymałów na centymetr kwadratowy taśmy filmowej dawno w kinie nie było, m.in. o programach łączących w sobie cyfrowe i ludzkie DNA. Przy „Tronie: Dziedzictwie” nawet „Avatar” prezentuje się jak epokowy traktat filozoficzny wnikliwie analizujący ludzką naturę i przyszłą koegzystencję ras.
Ale nie ma co się nad disnejowską produkcją zanadto znęcać, bo powstała przede wszystkim po to, by cieszyć oko. Jako długi wideoklip sprawdza się pierwszorzędnie. Starcia na dyski i pościgi na motocyklach są wizualnym majstersztykiem.
Gwiazdki przyznaję jednak za inne atuty. Po jednej dla didżejów z Daft Punk za rewelacyjną muzykę. I specjalna dla Brytyjczyka Michaela Sheena w roli właściciela szemranego lokalu w cyberświecie. On wyczuł w czym gra i postawił na parodię.