Polski rynek sztuki przespał czas rewolucyjnych zmian, które zachodziły w latach 70. i 80. Właśnie wtedy w Europie Zachodniej i w USA słynni kolekcjonerzy i kuratorzy prestiżowych zbiorów zrozumieli, że bezpowrotnie skończył się czas dominacji tradycyjnych technik: malarstwa i rzeźby.
Dziś trudno sobie nawet wyobrazić ważne muzeum sztuki współczesnej bez instalacji, wideoinstalacji czy choćby fotografii w różnych mutacjach. Ale polscy kolekcjonerzy wciąż z dużym sceptycyzmem podchodzą do nowych środków wyrazu. Najczęściej podnoszą kwestię oryginalności dzieła.
A przecież nigdy im nie przeszkadzało, gdy artyści powtarzali wielokrotnie ten sam motyw lub wręcz kopiowali własne prace. Przedmiotem dumy najznakomitszych kolekcjonerów, np. nieżyjącego już dr. Lecha Siudy (właściciel m.in. szkicu olejnego do słynnych „Chmur” Ferdynanda Ruszczyca), jest posiadanie autorskich wersji obrazów wiszących w muzeach. Właściciel jednej z sygnowanych i ściśle limitowanych odbitek fotografii lub kopii artystycznego filmu wideo również może czuć się jak członek superekskluzywnego klubu.
Nazwiska czołowych polskich twórców korzystających z nowych mediów, takich jak np. Natalia LL czy Jerzy Robakowski, znane są na całym świecie. Do tego grona ma szansę dołączyć wielu artystów młodego pokolenia.
Prawdziwą gratką dla inwestora może być zakup za relatywnie nieduże kwoty (około 10 tys. zł) znakomitych prac Normana Leto czy grupy Sędzia Główny. Kolekcjonerzy młodej sztuki skoncentrowani na malarstwie za kilka lat zyskają sporo, ale znacznie mniej niż zwolennicy nowych mediów.