W starej żołnierskiej anegdocie podczas egzaminu kończącego okres unitarny pytano rekrutów: ile żołnierz ma koszul i z czego? (prawidłowa odpowiedź brzmi: żołnierz ma dwie koszule, z tego jedną w magazynie). Przez analogię można by zapytać: ilu w Polsce mamy emerytów i z czego? A oto odpowiedź: w pozarolniczym systemie świadczeń społecznych mamy 7,7 mln emerytów, z czego 1,5 mln w wieku produkcyjnym. Koszt emerytur osób w wieku przedemerytalnym wynosi około 25 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile całkowite dochody budżetu państwa z PIT.
Liczby te pokazują ścieranie się dwóch racji. Z jednej strony oczywiste jest, że pewnych zawodów nie sposób wykonywać w wieku 60 – 65 lat ze względów zdrowotnych (trudno sobie wyobrazić górnika, który przepracował 45 lat pod ziemią) czy też z powodu nieuniknionego, wraz ze starzeniem się, pogarszania jakości pracy (podobno w ZSRR zatrudniono jako striptizerkę kobietę, która znała Lenina, ale ów eksperyment dał umiarkowane rezultaty). Z drugiej jednak strony równie oczywiste jest, że stworzenie systemu zachęt do wcześniejszego kończenia kariery zawodowej jest kosztowne. I to podwójnie, bo do wspomnianych wydatków na emerytury należy dodać koszt utraconych korzyści, jakich mogłyby przysporzyć osoby 50 – 60-letnie, gdyby dalej pracowały.
Bardzo trudno jest w sposób zobiektywizowany ustalić listę profesji, w których zawodowe wypalenie występuje tak wcześnie, że wymusza zaprzestanie pracy w stosunkowo młodym wieku. Nikt mi nie udowodni bowiem, że 55-letnia nauczycielka jest w gorszej kondycji niż jej rówieśnica pracująca w sklepie czy fabryce. O tym, które grupy zawodowe uzyskały prawo do wcześniejszych świadczeń emerytalnych, nie decydowały żadne badania naukowe, lecz skuteczność lobbingu. Dodajmy, że naciskom, aby do listy uprzywilejowanych dopisać kolejne zawody, władza zawsze przeciwstawiała się dosyć słabo.
Alternatywą dla zafundowania dodatkowych przywilejów w przyszłości była bowiem podwyżka wynagrodzeń, którą trzeba by wypłacać od razu. Dlatego w czasach jak najsłuszniej minionych kolejni sekretarze przewodniej siły i kierującej partii dochodzili do wniosku, że lepiej kupić spokój kosztem przyszłych wydatków. Także w obecnych czasach kolejni premierzy i kolejne rządzące partie szybko zauważyły, że spokój społeczny zapewnia trochę głosów w przyszłych wyborach, więc kwestii wcześniejszych emerytur unikano jak diabeł wody święconej.
Była to – mówiąc językiem piłkarskim – typowa gra na czas. Taktyka tylko częściowo skuteczna, bo niedająca zwycięstwa, a jedynie odwlekająca nieuniknioną porażkę. Jej widmo staje się tym groźniejsze, im bardziej pogarsza się relacja między liczbą pracujących a liczbą pobierających świadczenia.