Sławne plemiona Wron i Dakotów, czyli Siuksów żyjących na amerykańskich Wielkich Równinach, dzieliła odwieczna wrogość i nigdy nie porastające trawą wojenne ścieżki. Jeszcze dziś na zlotach Polskiego Ruchu Miłośników Indian dawne waśnie dają o sobie znać – wprawdzie już tylko w postaci złośliwych uwag, którymi wymieniają się zwolennicy obu plemion. W zlotowych tipi szepcze się, że Wrony dopuszczają do swych obozów jedynie swoich i ogólnie zadzierają nosa. Tak zresztą było i na preriach, gdzie – jako że udało im się zająć najlepsze ziemie w Montanie – otaczała ich niechęć i zawiść sąsiadów. Ale wieczorem, przy ognisku, gdy wydaje się, że nad obozowiskiem krąży nieśmiertelny duch Winnetou, poczucie wspólnoty bierze górę. Nie jest bowiem łatwo być w dzisiejszej Polsce Indianinem. A nawet tylko miłośnikiem indiańskiej kultury.
[srodtytul]Tipi nad Wisłą[/srodtytul]
Do ruchu przyjaciół Indian ciągnęły nas tradycyjne cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny. W obecnych czasach nie mają one wielkiego zastosowania – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
– Jeszcze moi dziadkowie mawiali czasem: ten człowiek łże jak pies. A dziś można skończyć nawet studia w tym kierunku, np. marketing – dodaje szef najstarszej w kraju „wioski indiańskiej” pod Białymstokiem Mirosław Bogusz.
Na tegoroczny zlot – obóz rozbito w Uniejowie nad Wartą – ściągnęły tłumy turystów i weekendowych Indian. Ale tipi było mniej niż się spodziewali organizatorzy – ok. 80. Nie tak dawno jeszcze bywało ich nawet ponad sto. Większość z nich należy do starszyzny, która przyłączyła się do ruchu kilkanaście, 20, a nawet 30 lat temu.