[srodtytul]Ja jako ekonomista reżimowy[/srodtytul]
Wspomniałem, że Polska potrzebuje kilkunastomiliardowego zabezpieczenia przed wzrostem potrzeb pożyczkowych natychmiast, już dzisiaj. I wynika to nie tylko ze zbliżania się do progu 55 proc. długu publicznego w relacji do PKB.
Równie istotne jak nasze wewnętrzne ograniczenia ustawowe wydają mi się relacje z zagranicznymi inwestorami. W 2010 roku kondycja gospodarki polskiej, która na tle słabości wielu gospodarek europejskich wydawała się zupełnie przyzwoita, sprawiła, że zagranica pożyczała nam dużo i na niezłych warunkach.
W trzech pierwszych kwartałach 2010 roku zaangażowanie tzw. nierezydentów (czytaj: inwestorzy z Londynu) w polskie papiery skarbowe wzrosło z osiąganego od pewnego czasu poziomu 70 do 110 mld zł, a notowana najczęściej rentowność obligacji dziesięcioletnich była zbliżona do 5,5 proc.
Po złożeniu we wrześniu projektu budżetu na 2011 rok przybór inwestycyjnego strumienia ustał (zaangażowanie ustabilizowało się na 110 mld zł), a krótko później nasze obligacje zaczęły uzyskiwać gorsze wyceny (rentowność dziesięciolatek przekroczyła barierę 6 proc.). Na dzisiejszym rynku długu publicznego w Europie pożyczkobiorca musi nieustannie potwierdzać swoją atrakcyjność! Najmniejsze wątpliwości co do jego formy grożą utratą zainteresowania inwestorów i wyższymi kosztami obsługi długu, a w gorszym przypadku – odpływem kapitału, co z kolei może się negatywnie odbić na kursie walutowym.
Będąc świadomym zagrożeń, a jednocześnie – w odróżnieniu od Leszka Balcerowicza – nie pokładając bardzo wielkich nadziei w przychodach z prywatyzacji, od chwili podjęcia przez Radę Gospodarczą przy Prezesie Rady Ministrów zagadnienia OFE opowiadałem się za redukcją kierowanych do nich transferów. Wiązałem wszakże to posunięcie z trzema niezbędnymi warunkami.
Po pierwsze – redukcja nie powinna zaburzyć płynnego funkcjonowania systemu OFE (w mojej ocenie było to możliwe przy obniżeniu składki z 7,3 do 3,5 – 3,65 proc.). Po drugie – redukcja powinna być posunięciem przejściowym na najtrudniejsze lata (2011 – 2013), a po tym okresie powinien nastąpić powrót do pierwotnego udziału w składce. Po trzecie – redukcji transferów powinny towarzyszyć proefektywnościowe zmiany regulacyjne (przede wszystkim uelastycznienie zasad kształtowania portfeli i wyeliminowanie patologii w zakresie pozyskiwania uczestników OFE).
Traktowałem więc redukcję transferów do OFE jako danie finansom publicznym szansy na złapanie oddechu, po którym podjęte zostaną działania o charakterze fundamentalnym – między innymi takie jak te, które proponuje Leszek Balcerowicz. W tym – i tylko w tym! – sensie można mnie uważać za zwolennika zmian w systemie emerytalnym.
Zmiany w OFE można obronić jako pragmatyczne poddanie się presji bieżących okoliczności, ale trudno doszukiwać się w nich przejawów szczególnych cnót dalekowzroczności, troski o dobro przyszłych emerytów czy rzeczywistego konsolidowania finansów państwa.
Dlatego w pewne zakłopotanie wprawiają mnie padające z wielu wysoko postawionych ust słowa o tym, że tylko emerytura z ZUS to zaufanie, spokój i dobrobyt, że przy niższej składce emerytury z OFE staną się wyższe czy że powiększenie długu ukrytego zostanie niezauważone i nie wpłynie na ceny polskich papierów skarbowych.
Wcale nie jest mi do śmiechu, ale najtrafniejszym zakończeniem tych rozważań wydaje mi się fraszka w nieco sztaudyngerowskim stylu:
Na udawanie cnoty –
Najmniejszej nie mam ochoty.
[i]
Autor jest profesorem Uniwersytetu Gdańskiego i członkiem Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. Tekst wyraża jego osobiste poglądy[/i]