Niektórzy mówią, że osiągnął pan więcej, niż pozwalał na to pana talent.
Na pewno osiągnąłem więcej, niż marzyłem. Chciałem ekstraklasy, to było moje niebo, chciałem być Dziekanowskim i grać w Legii, klubie z moich snów. Ale o mundialu, o tym, że zagram na nim w zwycięskim meczu na dobrym poziomie, marzyć nawet nie śmiałem. Są różne perspektywy, z których można oceniać moją karierę – może nie miałem techniki jak Dziekanowski, ale strzeliłem od niego więcej goli dla Legii. Wiem, jakie miałem dobre cechy i czego mi brakowało. Dziś wiem też, nad czym wtedy powinienem pracować, ale wówczas brakowało mi takiej wiedzy.
Wychował się pan na wielkim Widzewie, ale w latach 90. uczestniczył pan w tworzeniu wielkiej Legii. Maciej Szczęsny powiedział kiedyś o tamtym czasie, że koledzy przepili mu karierę, bo mógł zajść o wiele wyżej...
Ostatnio oglądałem zdjęcie z tamtego czasu, kiedy w jednym miejscu, w jednej drużynie, stoi obok siebie 17 reprezentantów Polski. To był najsilniejszy zespół klubowy, w jakim grałem. Jeśli chodzi o mistrzostwo Polski, to istotnie mieliśmy możliwości, żeby je zdobyć, ale pewnie jeśli chodzi o coś więcej niż ćwierćfinał Ligi Mistrzów, to Maciek przesadza. Co do picia, rzeczywiście był to dla mnie szok po powrocie ze Szwajcarii. Zdarzały się dziwne sytuacje.
Integracje w knajpie Garaż?
Integracja była codziennie, przed każdym meczem i na każdym zgrupowaniu. Alkohol był tak zwyczajny jak teraz izotoniki w bidonach. Nigdy nie miałem głowy do alkoholu. W Siarce służyłem starszym kolegom za kierowcę, w Legii było podobnie – uczestniczyłem w tych spotkaniach, ale nigdy nie nauczyłem się pić, to nie była moja bajka. Może rzeczywiście, gdyby inni znali umiar, udałoby się nam osiągnąć więcej. W tym przegranym 1:2 meczu z Widzewem, kiedy uciekło nam mistrzostwo (w 1996 r. – red.), to jednak nie alkohol odegrał główną rolę. Myślę, że zbyt wielu chłopaków chciało wyjechać za granicę i mistrzostwo było im nie na rękę, bo ktoś może próbowałby ich w Warszawie zatrzymywać.
Specjalnie przegraliście?
Nie. W tym meczu grałem krótko i nie miałem dużego wpływu na jego przebieg, ale kiedy ogląda się tracone przez Legię bramki, to nie widać w naszych akcjach specjalnej determinacji, by zatrzymać przeciwnika i przeszkodzić w strzeleniu gola. Nigdy nie miałem cienia wątpliwości – wszyscy grali uczciwie, ale pewnie na ogólną atmosferę miało wpływ to, że niektórzy piłkarze chcieli wcześniejszą grę w Lidze Mistrzów – jak to się teraz mówi – zmonetyzować. Dziewięciu zawodników po tym sezonie odeszło z Legii i osiągnęło swój cel.
Po roku przegraliście z Widzewem w decydującym meczu 2:3, chociaż długo prowadziliście 2:0...
Pamiętam, chociaż podchodzę do tego spotkania już mniej emocjonalnie. Więcej rozumiem. Przed sezonem nikt o zdrowych zmysłach nie miał prawa stawiać nas wśród kandydatów do tytułu, graliśmy praktycznie 13 zawodnikami. Proszę mi pokazać drużynę, która nie odczułaby odejścia dziewięciu podstawowych piłkarzy. Ale dzisiaj wolę wracać do tych przyjemniejszych do wspomnień z Legii.
Do gola z Panathinaikosem Ateny na 2:0 w ostatniej minucie, który dał awans do kolejnej rundy Pucharu UEFA?
Tym meczem i tym golem przeszedłem do historii klubu, o którym marzyłem. Jeśli każdy mecz jest filmem i ma scenariusz, to ten mi się bardzo podobał, bo miał happy end, a ja grałem główną rolę. Z tego jestem najbardziej dumny. Czasami na YouTubie odtwarzałem sobie tamtą bramkę, kiedy miałem jakieś słabsze momenty, chciałem podbudować pewność siebie czy poprawić sobie humor. Teraz też zdarza mi się wracać do tamtej bramki, ale głównie wtedy, kiedy siedzę z Grekami i rozmawiamy o futbolu. Już się nie potrzebuję podbudowywać.
Miał pan do kogo się zwrócić w tych słabszych momentach czy pozostawały tylko wspomnienia dobrych występów?
Zawsze otaczałem się dobrymi ludźmi. Ciągnęło mnie do mądrzejszych. Szybko skończyłem edukację, nie czułem się z tym komfortowo i szukałem ludzi, od których mogłem czerpać wiedzę, mądrość. W Polsce liderzy często otaczają się słabszymi i głupszymi od siebie, a ja uważam, że trzeba postępować odwrotnie. Zawsze miałem wokół siebie ludzi, którzy wspierali mnie dobrym i przede wszystkim mądrym słowem.
Żałuje pan odejścia do Sportingu Gijon?
Żałuję, że za wcześnie się poddałem, zrezygnowałem i wróciłem. Powinienem walczyć w tym klubie mocniej, nawet w drugiej lidze hiszpańskiej. Po pół roku zacząłem tam się lepiej czuć, strzelałem gole, zacząłem coś znaczyć, ale zdecydowałem się wrócić do Polski. Gdybym dzisiaj doradzał jakiemuś piłkarzowi w takiej sytuacji, to nalegałbym, żeby został. Wyjazdu do Gijon nie żałuję również dlatego, że podpisując kontrakt, wiedziałem, iż zrealizowałem to pragnienie, z którym opuszczałem dom, kiedy postanowiłem zostać piłkarzem. Różnica w wysokości kontraktu w Hiszpanii w porównaniu z tym, co zarabiałem wcześniej, była tak duża, że pomogłem rodzicom i teściom. Całej rodzinie.
Marcin Żewłakow powiedział, że nie żałuje tych piłkarzy, którzy teraz klepią biedę, bo stracili majątki. A pan?
Żal mi tych facetów, którzy kiedyś brylowali w mediach, a jakieś słabości spowodowały, że dzisiaj są w trudnej sytuacji. Zawsze powtarzam swoim piłkarzom, żeby byli przygotowani na najtrudniejszy moment, czyli czas, kiedy skończą grać. Większość nie ma czasu o tym myśleć. Żal mi tych, którzy źle zainwestowali, którzy przegrali sami ze sobą, ale trudno mieć litość dla tych, którzy żyli szeroko, nie myśląc o jutrze, i codziennie się lansowali, a teraz nie mają nic.
Pan nie miał żadnych słabości?
Miałem, do słodyczy. Jak pojechałem do mamy albo do teściowej, to wracałem z dwoma kilogramami za dużo i musiałem ciężej pracować.
Hazard?
Raz byłem w kasynie, przegrałem tysiąc złotych i powiedziałem, że to nie dla mnie. Grałem z kolegami w karty na pieniądze, nawet wygrywałem, ale to nie były wielkie sumy. To jedyny hazard w moim życiu.
To może chociaż drogie samochody?
Jako młody piłkarz miałem słabość do dobrych aut, wybierałem te sportowe. Jeździłem superfurami – mitsubishi 3000 czy toyotą suprą. To wtedy w Polsce było coś takiego jak teraz ferrari. Pamiętam, jak pojechałem w Łukowie ubezpieczyć to mitsubishi i dyrektor w PZU tłumaczył mi, że takiego samochodu nie ma w katalogu i na pewno pomyliłem model. Aż wyszliśmy przed budynek zobaczyć, jak jest naprawdę. Samochodu nie było widać, bo oblepiła go chmara dzieciaków.
Po mistrzostwach świata w 2002 roku stał się pan jeszcze popularniejszy? Ten turniej pozwolił panu inaczej ocenić swoją karierę?
Mundial to najważniejsza impreza dla piłkarza, a ja nawet nie śniłem, że wezmę w niej udział. Jerzy Engel wezwał mnie do PZPN i osobiście poinformował o powołaniu. Pamiętam, co czułem, wychodząc z budynku na ulicę, pamiętam, jak dotarło do mnie, jak wielkim jestem szczęściarzem. Engel nigdy nie powołał mnie wcześniej na choćby jeden mecz, a zdecydował się zabrać na mistrzostwa świata, więc pomyślałem, że nawet jeśli dostanę kilka minut szansy, muszę być na to przygotowany, by go nie zawieść. Meczowi ze Stanami Zjednoczonymi poświęciłem parę tygodni pracy i czułem się perfekcyjnie przygotowany. Pamiętam pierwsze kroki na rozgrzewce. Po pięciu wiedziałem, że będę dobrze grał, czułem, że zrobiłem wszystko, by tak było. Dało mi to także wiedzę o psychice piłkarza.
Kiedy dwa lata później wychodziłem na boisko w Łęcznej, wracałem wtedy po kontuzji, publiczność była do mnie negatywnie nastawiona, bo nie spełniałem oczekiwań. Czułem wtedy lęk. Rozumiem, skąd może wynikać słabsza forma piłkarzy i np. dlaczego nasza reprezentacja tak słabo zagrała na mundialu w Rosji.
Przez lęk?
Przez to, że piłkarze nie byli w stu procentach przygotowani. To jest jak z najważniejszym w życiu egzaminem, kiedy od komisji dostało się trzy pytania i były one całkowitym zaskoczeniem. Wkradła się panika, brak pewności siebie, strach, no i doszli realni przeciwnicy. Tak właśnie grała drużyna Adama Nawałki, rozumiem ten stan.
Jerzy Brzęczek selekcjonerem – to dobry pomysł?
Bardzo ryzykowny. Wszyscy go pozytywnie odbierają, a dla mnie jest niewiadomą. Taki mamy jednak trend w polskiej piłce – Romeo Jozak pierwszy raz prowadził drużynę i od razu dostał Legię, podobnie teraz Dean Klafurić, a wcześniej Jacek Magiera. Ivan Djurdjević został trenerem Lecha. Poważne zespoły daje się ludziom, którzy jeszcze nic nie osiągnęli, licząc chyba na fart. Praca z reprezentacją to dla Jurka wielka szansa i wszyscy mu dobrze życzymy, jednak ja bym takiego ryzyka nie podjął.
Pan często się nie zgadza ze Zbigniewem Bońkiem.
Zawarliśmy ostatnio ugodę...
Wiem, sądową.
Nie doszło do tego, nasi prawnicy spotkali się i podpisali ugodę, że nie będziemy sobie wchodzić w drogę. A to, co powiedziałem wcześniej, to powiedziałem. Żeby pewne rzeczy się dokonały i się sprawdziły lub nie, musi upłynąć czas, potrzeba dłuższej perspektywy.
Czyli pan umie czekać...
Wiele lat temu powiedziałem, że wybór Bońka na prezesa PZPN niczego nie zmieni. I patrząc na znaki na niebie nad polską piłką, mało widzę gwiazdek, które by mi mówiły, że idziemy w dobrym kierunku. Myślę, że jest odwrotny niż ten, w którym podąża zachodnia Europa.
I naprawdę uważał pan, że z prezesem Józefem Wojciechowskim byłoby lepiej?
Boniek jako prezes jest jak minister finansów, który ciągnie pieniądze z piłki do PZPN, a Wojciechowski chciał zmienić futbol, wysyłając pieniądze w odwrotnym kierunku. Wiemy, ile kasy wpompował w Polonię Warszawa, jaki miał gest. Na pewno rozdałby więcej pieniędzy, czy to federacji, czy swoich, niż wyciągnął od klubów do kasy związku. Wiemy, jak postrzegany jest Wojciechowski, ale węża w kieszeni nie ma. I finansowo kluby na pewno przy nim zyskałyby dużo więcej.
Dałby się pan ponownie zaangażować w kampanię Wojciechowskiego?
Pewnie bym tego nie zrobił, nie zaufałbym osobom, które namówiły mnie i Radka Majdana, że warto spróbować, a później same bały się to zrobić. Teraz można powiedzieć, że chodziło o kluby ekstraklasy, które stały za Wojciechowskim, ale jak to w naszej piłce – lojalność okazała się pustym słowem. Tych samych prezesów klubów widziałem na spotkaniach z Wojciechowskim i w telewizji, kiedy jako pierwsi biegli gratulować Bońkowi wygranych wyborów.
Żałuje pan też swojego wejścia w politykę?
Byłem posłem przez jedną kadencję i tego nie żałuję. Udział w polityce bardzo mnie rozwinął, pokazał, jak funkcjonuje świat, wiele mnie nauczył. Poszerzył horyzonty.
Kilka miesięcy temu Robert Lewandowski postanowił zakończyć współpracę z panem. Jest pan zły? Rozczarowany?
Współpracę zakończyliśmy dwa miesiące po podpisaniu najwyższego kontraktu w historii polskiego sportu. Mam w sobie inne uczucia. Na przykład wdzięczność, że Robert kiedyś mi zaufał. I ulgę, że nie muszę już w tym wszystkim uczestniczyć. Cieszę się, że dobrze wykonałem swoje zadanie, że moje myśli, czas i energia, które poświęciłem na pokierowanie karierą Roberta, zostały dobrze spożytkowane. Mam grupę kolegów, z którymi od kilku lat gram w piłkę, i kiedy ostatnio po meczu poszliśmy na piwo, powiedzieli mi, że jestem dużo spokojniejszy niż kiedyś. Też zauważam w sobie przemianę. Nie muszę teraz żyć emocjami, które towarzyszyły mojej współpracy z Robertem. Wiedziałem, że wcześniej czy później się rozstaniemy, bo jestem dojrzałym facetem. Jak masz 46 lat, to widzisz więcej niż 25-latek. Znam polskich piłkarzy, ich mentalność, dostrzegam sygnały i rozumiem pewne sprawy bez słów. Wiem, kiedy ktoś mnie oszukuje i kiedy mówi mi prawdę. Doszliśmy z Robertem do takiego momentu, kiedy po prostu nasze drogi się rozeszły.
Lewandowski jest na fali wznoszącej czy opadającej?
Bez wątpienia jest na fali na niespokojnym morzu. Z własnego wyboru. Jak jej nie opanuje, to będzie trend spadkowy, którego już nie odwróci.
Powiedział pan: „pokierowałem karierą Roberta". Miał pan na nią duży wpływ?
Tak. Mam poczucie dobrze wykonanej pracy, nie boję się tego mówić. Znam swoją wartość i wiem, ile czasu poświęciłem Lewandowskiemu, co zrobiłem i do jakiego momentu go doprowadziłem. U polskiego piłkarza najbardziej niebezpieczny jest moment, kiedy wszystko się udaje, kiedy wszystko wychodzi, kiedy podpisało się superkontrakt. Pamiętam, co w hotelu Ibis powiedziałem Robertowi, jego mamie, obecnej żonie i siostrze: „Będziesz wielkim piłkarzem i ja ci w tym pomogę. Oczywiście teraz w to nie wierzysz". Rozpatruję tamtą chwilę trochę w kategoriach mistycznych, nie wiem, skąd miałem pewność, że uda mu się zajść tak wysoko, a mnie tam go doprowadzić.
A nie jest tak, że to pan bardziej skorzystał na współpracy z Lewandowskim?
Wielokrotnie słyszałem takie sformułowanie. Tylko Pan Bóg wie, kto bardziej zyskał. Nie znam odpowiedzi.
Zajmuje się pan jeszcze wieloma piłkarzami?
Nie. Ale nigdy nie prosiłem zawodników o współpracę. To piłkarz musi zrozumieć, jaką korzyść może odnieść, oddając karierę pod moją opiekę. Przyjąłem taką metodę pracy. Zawsze miałem niewielu piłkarzy, bo szukałem tych, w których było coś wyjątkowego. Może i teraz znajdę jakąś perłę, mam jednak chęć osiągnięcia sukcesu w innej dziedzinie, chcę się sprawdzić w biznesie. Nie mam w naturze umiejętności podlizywania się piłkarzom czy zabiegania o ich względy, bo poważnie ich traktuję. Nigdy nie będę też agentem, który zmienia im pampersy, byle tylko utrzymać kontrakt.
Niektórzy dojrzewają za późno?
Znam takich, którzy mają 50 lat i nadal im się wydaje, że są piłkarzami. Ci młodsi, którzy jeszcze grają, mają czasami takie problemy, że zastanawiam się, co z nimi będzie później. Kiedyś odebrałem telefon od piłkarza, który wrócił z zagranicy, i usłyszałem same przekleństwa. Klub skierował go na badania do przychodni, a on nie wiedział, że trzeba pójść do okienka i się zarejestrować. Wytłumaczyłem mu wszystko, a później powiedziałem, że niedługo może mieć małe dzieci i dobrze, by wiedział, co zrobić, kiedy w nocy będą miały gorączkę.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95