Wiele hałasu o nic. Taki w największym skrócie może być efekt ustawy o zdrowiu publicznym. Wszystko przez to, że projekt, który przyjął w ubiegłym tygodniu rząd, ma mocno okrojony kształt.
Ustawa o zdrowiu publicznym zapowiadana hucznie od kilku lat przez rząd Platformy Obywatelskiej jako konstytucja zdrowia miała przede wszystkim pomóc w profilaktyce zdrowotnej, zapobieganiu chorobom cywilizacyjnym i promocji zdrowego stylu życia. Miała, bo nie do końca jest jasne, skąd minister zdrowia weźmie na to pieniądze.
Tuż przed tym, gdy Rada Ministrów przyjęła ustawę, wypadły z niej zapisy wskazujące źródło finansowania profilaktyki zdrowia i promocji zdrowego stylu życia. A te przewidywały, że wszystko miało zadziałać za sprawą funduszu zdrowia publicznego. Jego przychody pochodziłyby z 1 proc. akcyzy od alkoholu, 0,5 proc. akcyzy od tytoniu czy 3 proc. z dopłat do gier hazardowych objętych monopolem państwa.
Tymi pieniędzmi dysponuje minister finansów. Ostatecznie ministrowie nie doszli do porozumienia. I z zapowiadanych 280 mln zł na zdrowie publiczne zostało 140 mln rocznie. 1,5 proc. ze swego budżetu wyłoży m.in. Narodowy Fundusz Zdrowia. Z tych pieniędzy będzie dofinansowywał gminne i powiatowe programy polityki prozdrowotnej. NFZ będzie także nadal prowadził programy wczesnego wykrywania raka.
To, co ważne dla przeciętnego pacjenta, to fakt, iż powstanie narodowy plan zdrowia. Oprócz walki z chorobami będzie przewidywał przeciwdziałanie nadwadze i otyłości, zwłaszcza wśród dzieci. Wiceminister zdrowia Beata Małecka-Libera, odpowiedzialna za pilotowanie ustawy o zdrowiu publicznym, podkreśla także, iż resort chce położyć nacisk na zdrowie psychiczne ze względu na dużą liczbę depresji i samobójstw w Polsce.