Kwota, którą ma zapłacić Elżbieta Majlert, to tzw. opłata adiacencka – podatek od wzrostu wartości nieruchomości. Może on wynikać z miejskich inwestycji, np. wybudowania drogi czy doprowadzenia kanalizacji. Ale zwyżka może być też efektem podziału dużego pola na działki budowlane, np. po odrolnieniu ziemi w planie zagospodarowania. Zgodnie z obowiązującym prawem gmina może wtedy zażądać 30 proc. sumy, o którą zwiększyła się wartość ziemi.
Grunt pani Elżbiety zdrożał, bo podzieliła 5 ha na działki budowlane i wydzieliła teren pod drogi. W przyszłości chce sprzedać ziemię deweloperom.
– Ale na razie pole nadal jest polem, nikt mi tu nie doprowadził wody czy kanalizacji ani drogi nie zbudował. Właściwie nie wiem, za co mam płacić – denerwuje się.
W podobnej sytuacji jest wielu mieszkańców Białołęki. Opłaty adiacenckie były w stolicy ustalane jeszcze przed 2002 r., gdy istniały samodzielne warszawskie gminy. Nie były obowiązkowe.
– Stawki wprowadziły gminy leżące na obrzeżach miasta – mówi dyrektor Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcin Bajko. – Tak było np. w Białołęce, której mieszkańcy mieli wielkie pola o powierzchni 10 – 15 ha. Dzielili je, by masowo sprzedawać grunty deweloperom. Opłaty uchwaliły także Targówek i Ursynów.