Formalnie to Chilijczycy byli gospodarzami spotkania w Pretorii, dlatego to oni mogli wybrać kolor koszulek. Wybrali czerwony, taki, w jakim zwykle grają Hiszpanie. Jeśli ktoś spóźnił się i nie oglądał prezentacji drużyn, przez 20 minut mógł się nie zorientować – Chilijczycy postanowili udawać Hiszpanów, nie tylko ubierając się tak jak oni.
Już w dwóch poprzednich, wygranych po 1:0 meczach, piłkarze Marcelo Bielsy pokazali, że są świetnie przygotowani do turnieju. Tam nie ma gwiazd, nie ma piłkarzy, za którymi nastolatki piszczą poza Chile, ale – choć przy Hiszpanach wydaje się to niemożliwe – kiedy przyspieszą, naprawdę trudno za nimi nadążyć.
Chilijczycy wyglądali przy rywalach, jak roboty z pełnymi bateriami, udowodnili, że na wysokości 1800 metrów lepiej gra się ludziom z Andów. Chcieli pokazać, że Ameryka Południowa, której drużyny w komplecie przeszły fazę grupowa – na tych mistrzostwach nie będzie miała sobie równych.
Publiczność w Pretorii najpierw patrzyła na to, co się dzieje, ze zdziwieniem, później zaczęła dopingować Chilijczyków, aż w końcu zobaczyła, jak można popisowo wszystko zepsuć w jeden kwadrans. Pierwszy rozum stracił bramkarz Claudio Bravo, kapitan drużyny, który postanowił interweniować 40 metrów od swojej bramki i wybił piłkę spod nóg Fernando Torresowi, ale wprost do Davida Villi. Ten się nie zastanawiał, strzelił tak pewnie, że nie patrzył nawet, czy piłka wpadnie do siatki, odwrócił się do trybun i zaczął się cieszyć. To jego trzeci gol w tym turnieju, gdyby w meczu z Hondurasem wykorzystał rzut karny, byłby pierwszy na liście najlepszych strzelców mundialu.
Vicente del Bosque, jeśli jakimś cudem jeszcze do wczoraj nie wiedział, mógł się przekonać, ile dla jego drużyny znaczy Andres Iniesta. Tu nie chodzi nawet o zrozumienie z Xavim, tu chodzi o błysk, którego nie ma nikt inny. Iniesta w 37. minucie podwyższył na 2:0, dostał podanie od Villi, przymierzył z chirurgiczną precyzją. Hiszpanie się cieszyli, nie wiedząc jeszcze, że okazję ku temu mają podwójną.