Na tym etapie turnieju nie ma już słabych drużyn i nieważnych meczów. Nie ma też kalkulacji w rodzaju: oszczędzamy siły, bo wystarczy nam remis, czyli jeden punkt do awansu. Od drugiej rundy takie myślenie już nie obowiązuje. Dalej przechodzi zwycięzca. Pokonany pakuje manatki i wraca do domu.
Rozpoczynamy od mocnego uderzenia. W piątek o godz. 16 na boisko w położonym nad Oceanem Indyjskim Port Elizabeth wybiegną jedenastki Holandii i Brazylii. Obydwie należą do faworytów. Kiedy spytano trenera Holendrów Berta van Marwijka, czy to nie pech, że trafia na Brazylię już na tym szczeblu, odpowiedział, że aby zostać mistrzem świata, trzeba pokonać każdego, a po rozgrywkach grupowych prawdopodobieństwo trafienia na drużynę słabą jest nieduże.
Wtorkowy mecz udowodnił, że taką wymarzoną dla każdego drużyną może być Paragwaj. Do tej pory Holandia i Brazylia nie pokazały jeszcze gry na oczekiwanym przez kibiców poziomie. Wiemy, że Kaka może jednym podaniem zmienić wynik meczu, Robinho jest w stanie minąć z piłką u nogi każdego obrońcę, Luis Fabiano mający w środku pola karnego pół metra kwadratowego przestrzeni to murowany gol.
Brazylia jest kochana na całym świecie, ponieważ gra zawsze tak, aby wbić przeciwnikowi jak najwięcej bramek. I zawsze piłkarze w żółtych koszulkach (stąd nazwa canarinhos) olśniewają kibiców wszędzie, gdzie się pokażą. Od prehistorycznych czasów Pelego i Garrinchy (lata 50. i 60.), przez Zico, Ronaldo, Ronaldinho czy Rivaldo. Największymi gwiazdami byli zawsze napastnicy – ci, którzy zdobywają bramki.
Teraz jest inaczej, ich trener, kapitan mistrzów z roku 1994 Carlos Dunga, jest krytykowany w ojczyźnie, że wbrew utartym zwyczajom i oczekiwaniom kibiców zmusza swoich piłkarzy do zwracania uwagi na obronę. W związku z tym Brazylia nie gra z charakterystycznym dla siebie polotem, ale też traci mało bramek. Do tej pory pokonała Koreę Północną 2: 1, Wybrzeże Kości Słoniowej 3:1, zremisowała z Portugalią 0:0, a w 1/8 finału pokonała 3:0 Chile.