Spacerując ulicami nowojorskiego Greenpointu – jednego z największych skupisk Polonii w USA – trudno się zorientować, że lada dzień odbędą się tu bodajże najbardziej ekscytujące prawybory prezydenckie w historii. Nie widać wyborczych plakatów czy tablic reklamowych. Stojąca na głównym skrzyżowaniu dzielnicy kobieta przebrana za Statuę Wolności nie zachęca do głosowania na Hillary Clinton, lecz do korzystania z usług firmy doradztwa podatkowego. – Owszem, zainteresowanie wyborami jest. Mój zięć powiedział nawet, że pierwszy raz zagłosuje. Ale na kogo, to nie wiem – mówi sprzedawczyni w polskim sklepie mięsnym przy Manhattan Avenue. Mniej więcej tyle samo obserwatorzy amerykańskiej sceny politycznej wiedzieliby o preferencjach wyborczych Polonii, gdyby chcieli je poznać.
– Polonia, niestety, nie jest zorganizowana, nie idzie na wybory wspólnym frontem. Nie mamy nawet badań opinii publicznej czy statystyk wyborczych, jakimi dysponuje na przykład społeczność latynoska w Ameryce – mówi redaktor „Nowego Dziennika” Andrzej Dobrowolski, który od lat pisze o tym problemie na łamach nowojorskiej gazety polonijnej. Efekt: nikt nie wie, jak licznie i na kogo zagłosuje Polonia. – Pobieżne rozeznanie wskazywałoby, że na Clinton, ale to tylko domysły – podkreśla Dobrowolski.
– Albo na Hillary, albo na Obamę, nie mogę się zdecydować. Ale głosować będę z pewnością – mówi pani Justyna, która mieszka w Nowym Jorku od niemal 20 lat.