Przedstawiciele władz Teheranu oraz Londynu, Berlina, Paryża, Waszyngtonu, Moskwy i Pekinu wielokrotnie zasiadali do stołu rokowań. W piątek do swojego stanowiska Amerykanie przekonywali Radę Bezpieczeństwa ONZ. Media szybko przestały się interesować tego typu spotkaniami, bo kompletnie nic z nich nie wynikało.
Wydaje się nawet, że przestały one interesować Irańczyków. Przywódcy takich państw, jak Iran czy Korea Północna, już dawno zauważyli, że choć zachodni liderzy dużo mówią i często straszą, to potrzebują wyjątkowo dużo czasu na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Nic więc dziwnego, że gdy Irańczycy zobaczyli, że Phenian tak długo prowadził rozmowy o przerwaniu prac nad technologią nuklearną, aż ogłosił, że w swych arsenałach ma już bombę atomową, przyjęli podobną taktykę. I trzeba przyznać, że dotychczas umiejętnie wykorzystywali słabość wspólnoty międzynarodowej, ograniczając się do zapewniania, że prace nad atomem prowadzą jedynie w pokojowych celach. Wiedzieli bowiem, że zaangażowani w Afganistanie i Iraku Amerykanie blefowali, wysyłając do Zatoki Perskiej kolejne lotniskowce. Zapewne uspokajająco podziałały też na Teheran przyjęte po długich negocjacjach sankcje ONZ. Faktycznie nie uderzyły one w irańską gospodarkę ani nie wpłynęły na życie członków najwyższych władz. Wydaje się jednak, że czas, gdy irańscy dyplomaci mogli spokojnie słuchać groźnie brzmiących zapowiedzi zachodnich dyplomatów, bo wiedzieli, że Rosja i Chiny zawetują bardziej uciążliwe kary nakładane na Teheran, minęły 6 września, gdy izraelskie bombowce zrównały z ziemią obiekty domniemanego ośrodka jądrowego w Syrii. Trudno o dobitniejsze ostrzeżenie ze strony państwa, dla którego bomba atomowa w rękach Iranu jest śmiertelnym zagrożeniem. Zwłaszcza że, jak donosi piątkowy "Washington Post", akcja była uzgodniona z Białym Domem.
Ta informacja ułatwia interpretację słów sekretarz stanu USA Condoleezzy Rice, która wezwała dyplomatów, by pokazali kły, oraz szefa francuskiego MSZ Bernarda Kouchnera ostrzegającego, że jeśli nie uda się powstrzymać irańskiego programu atomowego, to wspólnota międzynarodowa powinna się przygotować na wojnę. Zwłaszcza że dyplomaci mają już niewiele czasu. Wiele wskazuje na to, że przełomowy będzie przyszły rok - ostatni rok prezydentury George'a W. Busha. Jego poprzednicy - jak wskazuje izraelski dziennik "Haarec" - wiele trudnych decyzji podejmowali właśnie w roku wyborczym. Bush natomiast zdaje sobie sprawę, że jeśli Iran zdoła wstąpić do klubu atomowego, to o bombę zaczną się starać: Egipt, Turcja i Arabia Saudyjska.