Nie było dotychczas takiego wydawnictwa. Ponad tysiąc reprodukcji w kolorze, uwieczniających graffiti, vlepki, murale i szablony pojawiające się na naszych ulicach od mniej więcej dwóch dekad. Plus aneks historyczny o politycznym zabarwieniu. Zdjęcia dopełnione wypowiedziami około 50 autorów, w większości anonimowych. Udane? No baaa! To wyraz uznania, zarazem przekonanie, że była najwyższa pora. Zjawisko dojrzało, nabrzmiało i prawie spadło. W ostatniej chwili Marcin Rutkiewicz z ekipą rzucili się w dokumentacyjny wir, rejestrując prace, z których części dziś już nie ma.
Cechą wpisaną w naturę graffiti jest zamazywanie i bycie zamazywanym. A także stuprocentowa demokracja. W ulicznej sztuce nie ma kuratorów, działalność odbywa się na równych, trochę nielegalnych prawach. Wybitny talent pojawia się obok grafomana, tandeciarz zamalowuje obydwu. Każdego dopinguje adrenalina (dorwą czy uda się skończyć?), a także inspirujący kontekst ulicy – co z nią zrobić, jak przerobić, co z niej wycisnąć.
Jestem pewna – to pionierskie wydawnictwo stanie się klasyką. Jak Banksy, o którego filmie obok.