Jego prace od pierwszego wejrzenia wydały mi się znane, choć wcześniej nigdy ich nie widziałam. Kosmate. Zadziorne. Niepoprawne w naszej rzeczywistości. Surrealistyczne, ale z podtekstem. Luz kontrolowany, zderzenia zaskakujące, acz dające się wyjaśnić.
Pierwsze skojarzenia: Władysław Hasior i Włodzimierz Borowski. Drugie – Erna Rosenstein (wybitna artystka zmarła siedem lat temu), bo tak jak ona lekceważy „urodę" kompozycji. Naraża na szwank nasze estetyczne przyzwyczajenia. I nie zna granic, jakichkolwiek. Przede wszystkim nie respektuje tradycyjnego formatu ani prostokąta, ani kwadratu. Wyłazi poza ramy, łączy wszystko ze wszystkim.
Rysunek lub malowidełko kojarzy z drewnianą konstrukcją, silikonowe „kłaczki" – z reprodukcją obrazu, fotograficzny kolaż z metalem. Uzyskuje efekt obrzydliwości kontrolowanej.
Z plastikowej ramki, jak z pudełka, wygląda taka oto gęba: jedno oko na Maroko, drugie w inną stronę, dużo mniejsze. Zez obramowany jest monstrualnymi sztucznymi rzęsami, a do oczu dolepione zakończenie nosa (samego nosa nie ma), bezpośrednio pod nim – szeroko otwarte usta. „Krzyk" Muncha to przy tym układna klasyka.
Albo takie coś: reprodukcja Giocondy wycięta w kształt męskich genitaliów. Kpina ze słynnej pracy Duchampa i Picabii – pocztówki z Moną Lisą z domalowanym zarostem. Albo przerażająca maska, wyszczerzona w nienaturalnym uśmiechu, wyrastająca z szyi chorej na rozedmę; ta zaś wylewa się z księżowskiej sutanny.