Wśród kolejnych kompromitacji, skandali i konfliktów, rząd Donalda Tuska pewnym krokiem zmierza ku implozji. Sytuacja jest taka, że można powtórzyć za Bobem Dylanem, który śpiewał "nie trzeba prezentera pogody, żeby wiedzieć w którą stronę wieje wiatr". Wie to również Tomasz Lis (a może po prostu przejrzał na oczy?), który w "Newsweeku" dość bezlitośnie porównuje premiera Tuska do zmarłej niedawno Margaret Thatcher.
Oglądając transmisję pogrzebu Margaret Thatcher, zobaczyłem wśród zgromadzonych premiera Tuska. Premier był zamyślony. Ciekawe, o czym myślał. Może o testamencie Thatcher. Może o politycznej wielkości i o tym, jak ją osiągnąć. To była środa. W czwartek pojawiła się informacja, że Donald Tusk pozywa do sądu wydawcę „Nie", a więc de facto Jerzego Urbana, za żart niby-primaaprilisowy, ale może i nieprimaaprilisowy. Cóż, każdy ma polityczny ring i polityczną batalię według uznania.
- kąsa złośliwe Lis, dla którego Thatcher była przede wszystkim bezkompromisowym i odważnym przywódcą. Jak na tym polu prezentuje się Tusk? Oddajmy głos jego niedawnemu piewcy:
Margaret Thatcher mawiała: „Nie jestem politykiem konsensusu, jestem politykiem przekonań". Mam przekonania. Bronię ich. Jestem im wierna. Będę się w ich imię biła. Za tę walkę jestem w stanie zapłacić wysoką cenę. To jest przywództwo. Nie ciągłe obłaskawianie elektoratu i zalecanie się do niego, ale czasem konfrontowanie jego przyzwyczajeń i przekonań. Nie schlebianie większości, ale budowanie większości. Nie maszerowanie za tłumem, ale przewodzenie mu. Premier Tusk pytany kiedyś przeze mnie w wywiadzie, jak chciałby być zapamiętany, odpowiedział: jako „fajny gość"
Takiego przywódcy chcieliście, takiego otrzymaliście.