Obsługa lotniska informuje, że mam się udać na darmowy lunch do restauracji, gdzie po pokazaniu boarding pass będę ugoszczony jak król. Zobaczymy, jaką wartość ma ta obietnica. Ironia miesza się ze zdrowym sceptycyzmem. Odczuwam intensywny głód, który doskwiera tym bardziej, że już czuję zapach tej jedynej w swoim rodzaju pizzy, jaką podają w Neapolitan Express przy Wall Street pod numerem 40 i która pewnie na mnie już czeka. Oj, poczeka! – mam przykrą refleksję, udając się do knajpy dla podróżnych. Żeberka to dobry wybór, myślę sobie. Ale jaka porcja, Boże błogosław! Dwa potężne kawałki obsypane pokurczonymi jak skwarki pieczonymi ziemniakami.
Siadam przy stoliku, ale zanim żeberka, moją uwagę przykuwa dziwna para. Ona maleńka, metr pięćdziesiąt może, w złoconych klapkach, włosy przystrzyżone przy skórze, biodra szerokie. On, średniego wzrostu, w typie fizycznym Putina (wydatny nosek, wyblakłe niebieskie oczy, łysa czaszka z podgolonymi po bokach resztkami włosów). Ruscy, myślę sobie. Ruscy jak nie wiem co!
Ano Ruscy. Gadają językiem Puszkina. Facet dźwiga tackę z takim wysiłkiem, że aż mu faluje na piersi wielki orzeł Emporio Armani. Cały na czarno, a z wyszywanym na srebrno ptaszyskiem na T-shircie barwnie kontrastują złote sprzączki lakierowanych butów z imitacji krokodylej skóry. Buty są bardzo w czub, czyli średnio modne. Para siada przy stole. Niby wszystko jest OK, ale czuję, że coś jest nie tak. Ruski nie ma normalnych oczu. Jego wytrzeszczone ślepia wyskakują niemal na wiązkach naczyń krwionośnych z oczodołów. Właśnie zawisły nad porcją żeberek. Wydęte usta zdradzają gastryczne uniesienie, niemal zachwyt. – Posmotri – mówi do towarzyszki. – Kakije bolszyje! – podkreśla. Po czym rozkłada je powoli widelcem na talerzu, wokół próbuje ułożyć ziemniaki tak, by było ładnie, ustawia frontem minipucharek na piwo, by było widać nazwę, i fotografuje smartfonem. Jeszcze szklankę przesunąć w bok. I żeberko paluszkiem w prawo...
Gałki oczne wycofują się zgrabnie do oczodołów. Klik. Zdjęcie gotowe. Zaraz pójdzie w świat. Do kolegów w Moskwie. Do mamaszy za Uralem. I do siostry Gieni. Niech popatrzą, jak jadają bojarzy. Niech popatrzą wszyscy. Niech zmierzą wprawnym okiem rozmiar żeberek. Smartfon pika radośnie. Znaczy, że obrazki weszły do globalnej sieci. Niedługo staną się lokalną sensacją gdzieś miedzy Arbatem a Mauzoleum Lenina. Na lewym brzegu Jeniseju albo jeszcze dalej. Teraz bierzemy się do jedzenia. W dłoniach nóż i widelec. Ale coś z nimi słabo, rozmiar żeberek przekracza możliwości sztućców. Są jeszcze paluchy, ale czy to nie wstyd? Świat patrzy, więc może nie ryzykować? Palce powoli zabierają się do roboty. Chwytają kostki żeberek i pakują do ust. A tam już jak w hutach Magnitogorska. Porcja do pieca i .... tyle ją widzieli. Proces pochłaniania żeberek rozpoczęty.