Reklama
Rozwiń
Reklama

Zahavi, Mendes, Raiola. Jak superagenci zdominowali piłkę nożną

Wielkie pieniądze sprawiają, że lojalność w piłkarskim świecie nie obowiązuje, w sądach kończą się dawne przyjaźnie, a rynkowe prawa dyktują handlarze bez skrupułów. I tak już raczej zostanie, choć symptomy choroby widać jak na dłoni.

Aktualizacja: 08.11.2020 06:42 Publikacja: 06.11.2020 00:01

Cezary Kucharski i Robert Lewandowski weszli na drogę znaną w piłkarskim biznesie od lat: od przyjac

Cezary Kucharski i Robert Lewandowski weszli na drogę znaną w piłkarskim biznesie od lat: od przyjaciela i menedżera do wroga i oszusta

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Za co ty chcesz tak naprawdę te pieniądze?

– Za to, w dwóch zdaniach, że będę krył do końca życia, że jesteś, i twoja żona, oszustami podatkowymi".

To nie dialog z filmu o mafii, ani nagrania ze spotkania polskich polityków, chociaż miejsce akcji, elegancka restauracja w centrum Warszawy – w tle słychać muzykę Mieczysława Fogga – jako żywo przypomina sprawę taśm z Sowa & Przyjaciele. To rozmowa Roberta Lewandowskiego i Cezarego Kucharskiego. Miała miejsce w styczniu tego roku, w jej trakcie były menedżer najlepszego zawodnika w historii polskiej piłki domaga się od swojego byłego klienta 20 milionów euro. Albo 10 milionów, zależy, w którym momencie nagrania się przyłoży ucho. I chociaż faktycznie wyrwane z kontekstu dwie minuty rozmowy, które znalazły się w internecie, mają znamiona szantażu, to w rzeczywistości wiemy bardzo mało. Ale prokuraturze zdaje się to na razie wystarczać.

Na nagraniu Kucharski powołuje się na nieznane opinii publicznej „porozumienie", przypomina także, że „wniósł prawa". Wojna przedostała się już jakiś czas temu do mediów i trwa w odcinkach, więc wiemy, że chodzi o firmę RL Management. To ostatni biznes łączący obu panów – spółka, do której Kucharski wniósł prawa do wizerunku Lewandowskiego. Kupił je za równowartość około 50 tysięcy złotych, gdy młodziutki kandydat na wielkiego piłkarza grał jeszcze w Zniczu Pruszków. To na konto spółki wpływały pieniądze za wykorzystanie praw wizerunkowych zawodnika, innymi słowy dochody z reklam.

Kucharski został zatrzymany przez prokuraturę. Funkcjonariusze weszli do jego domu kwadrans po 6 rano. Zabezpieczono komputery i telefony. Został odprowadzony na przesłuchanie. Ostatecznie opuścił areszt za kaucją (4,6 miliona złotych), ale zabrano mu paszport. Jak wskazują prawnicy byłego posła Platformy Obywatelskiej, podobne działania służb są charakterystyczne dla tego typu śledztw. Kucharskiemu zakazano też kontaktowania się z Lewandowskim oraz jego żoną.

Reklama
Reklama

Tyle na razie wiadomo. Polska prokuratura badać będzie, czy Kucharski faktycznie szantażował piłkarza. Osobno toczyć się będzie sprawa z powództwa menedżera. Były agent Lewandowskiego domaga się od niego 39 milionów złotych – na tyle wycenia swój wkład w RL Management. Najpoważniejsze jednak są zarzuty o domniemane oszustwa podatkowe kapitana reprezentacji Polski popełnione w Niemczech, gdzie za wszystkie przestępstwa wobec fiskusa przekraczające milion euro grozi kara bezwzględnego więzienia. Nie ma możliwości jej zawieszenia. Lewandowski nie musi daleko szukać potwierdzenia bezwzględności niemieckiej skarbówki. Legenda Bayernu i reprezentacji Uli Hoennes swoje za podatki odsiedział. Obrońcy piłkarza twierdzą, że Lewandowski nie ma sobie nic do zarzucenia. Innego zdania jest Kucharski. Poprzez prawników wskazuje na liczne nieprawidłowości w transakcjach spółki, której sam był do 2016 roku prezesem.

Piłkarz donosi

Prawdopodobnie wojna Lewandowskiego z Kucharskim dopiero się rozpoczyna. Tak jak w przypadku taśm z Sowa & Przyjaciele również teraz możemy oczekiwać, że kolejne nagrania i przecieki są kwestią czasu. Wojny podjazdowe między menedżerami a ich klientami nie są niczym nowym. Gdy w grę wchodzą tak wielkie pieniądze, sentymenty i dawne przyjaźnie idą w niepamięć. Zdarzało się już, że piłkarz wysyłał swojego byłego agenta za kratki – więc Lewandowski przykładający rękę (oczywiście nieosobiście) do zatrzymania Kucharskiego i zabrania mu paszportu nie jest w awangardzie.

Patrick De Koster zaczął współpracować z Kevinem De Bruyne w 2004 roku – gdy dzisiejsza gwiazda Manchester City miała 13 lat. Prowadził sprawy De Bruyne przez całą karierę, to również on stał za transferem z niemieckiego Wolfsburga do City w 2015 roku. Belg kosztował 75 milionów euro, co czyniło go wówczas drugim najdroższym zawodnikiem sprowadzonym do Premier League. Menedżer dostał 7,5 miliona euro prowizji. W styczniu 2018 roku De Koster wynegocjował przedłużenie umowy i podwyżkę dla swojego klienta. To wówczas De Bruyne stał się jednym z najlepiej zarabiających piłkarzy ligi angielskiej, a co za tym idzie świata. Rocznie z tytułu nowego kontraktu dostaje 18,2 miliona funtów samej pensji – bez premii.

W marcu De Koster trafił za kratki, po tym gdy De Bruyne złożył na niego donos. Piłkarz stwierdził, że menedżer nie tylko go nachodził i naruszał jego prywatność, ale przede wszystkim oszukiwał fiskusa i prał brudne pieniądze. Śledztwem objęte są prowizje, jakie De Koster otrzymał jeszcze w czasach, gdy De Bruyne był zawodnikiem Wolfsburga. Piłkarz doniósł, że menedżer nie rozliczył się ze skarbówką z prowizji, jakie dostawał. Agent miał je wpłacać na konto w Luksemburgu. Księstwo jest jednym z największych w Europie rajów podatkowych.

Na początku września belgijskie służby odpowiedzialne za walkę z korupcją doprowadziły do konfrontacji między piłkarzem a menedżerem. Po niej De Koster w dalszym ciągu trzymany był w więzieniu. W jego sprawie interweniował belgijski związek menedżerów piłkarskich, ale nic nie wskórał. Dopiero w połowie miesiąca agent został wypuszczony na wolność, ale z nadajnikiem GPS założonym na kostkę. Jest w dalszym ciągu objęty nadzorem. Do listy oskarżeń doszło posługiwanie się fałszywymi dokumentami i krzywoprzysięstwo.

Kiedyś De Koster był traktowany jak członek rodziny piłkarza. Rodzice De Bruyne jeździli z nim i jego żoną na wspólne wakacje, razem udali się do Rosji na mundial, by dopingować Kevina z trybun.

Reklama
Reklama

Wojna Kucharskiego z Lewandowskim zaczęła się na dobre, gdy kapitan reprezentacji stracił zaufanie do swojego menedżera, a dodatkowo uznał, że tylko potężny agent będzie w stanie załatwić mu wymarzony transfer do Realu Madryt.

Superagenci

Tak określa się wąską grupę piłkarskich pośredników liczącą 10–15 nazwisk. Robią interesy z największymi klubami świata. To ludzie trzęsący rynkiem i mający niemal monopol na współpracę z największymi gwiazdami europejskiego futbolu.

Niedawno angielskie media doniosły, że bramkarz Manchesteru United David De Gea śmiertelnie się obraził na swojego menedżera, jedną z najpotężniejszych postaci rynku, Jorge Mendesa. Hiszpan wymarzył sobie – identycznie jak Lewandowski – grę w Realu Madryt. De Gea pochodzi ze stolicy Hiszpanii, karierę rozpoczynał w Atletico i z tego madryckiego klubu trafił na Wyspy. W 2015 roku na przeszkodzie jego przejściu do Realu miał stanąć popsuty faks. W ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem okna transferowego, wiadomość nie doszła do adresata i tym samym De Gea musiał zostać w Manchesterze. Tak przynajmniej brzmi powtarzana od lat legenda.

Bramkarz miał pretensję do Mendesa, że ten – mimo swoich kontaktów i wizerunku człowieka, który potrafi załatwić wszystko – nie był w stanie przeprowadzić transferu. Miało dojść między nimi do kilku awantur na tym tle. Gdy Hiszpanowi skończyła się umowa z superagentem, nie podpisał nowej i teraz sam zajmuje się swoimi sprawami przy pomocy osób z rodziny.

Lewandowski też był przekonany, że zmiana agenta pomoże mu w przeprowadzce do Madrytu. Najbliżej wymarzonego transferu był w 2014 roku. Real chciał, piłkarz chciał, ale problem był taki, że Lewandowski miał już podpisaną umowę z Bayernem, o czym dziś coraz chętniej opowiadają Kucharski i jego ludzie. Taki ruch był nielegalny – przepisy FIFA mówią, że piłkarz, któremu wygasa kontrakt z klubem, może rozpocząć negocjacje z nowym pracodawcą dopiero na sześć miesięcy przed końcem umowy. Lewandowski związał się z Bayernem dużo wcześniej, nim jego kontrakt z Borussią Dortmund wszedł w ostatnie pół roku obowiązywania.

Gdyby wówczas duet Kucharski–Lewandowski się uparł i postawił na swoim, pewnie byłby w stanie zerwać umowę z Bayernem i złożyć podpisy w stolicy Hiszpanii. Oczywiście nie obyłoby się bez batalii sądowej, bo klub z Bawarii nie daje sobie w kaszę dmuchać, a i reputacja piłkarza oraz jego agenta zostałaby zszargana. Dlatego też ostatecznie stanęło na tym, że obaj Polacy będą honorować ustalenia z Bayernem, chociaż wizja życia w Madrycie w dalszym ciągu kusiła Lewandowskiego niemiłosiernie.

Reklama
Reklama

Dlatego też na scenę wkroczył Pini Zahavi, architekt najwyższego transferu w historii futbolu. To on pociągał za sznurki, gdy Paris Saint-Germain dawał Neymarowi 222 miliony euro, by ten sam wykupił się z Barcelony, bo tak wyglądała kuchnia tej przeprowadzki. Zahavi wcześniej stał za przejęciem przez Romana Abramowicza Chelsea Londyn. Jednak nawet on nie dał rady wyrwać Lewandowskiego Bayernowi.

Przy okazji rozmów o przedłużeniu umowy z innym piłkarzem Bayernu Davidem Alabą, którego Izraelczyk też od niedawna reprezentuje, Hoeness nazwał Zahaviego „chciwą piranią" i oskarżył, że dba wyłącznie o swoją prowizję. Według niemieckich mediów menedżer miał żądać dla Alaby pięcioletniej umowy wartej 125 milionów euro. Tym samym licytował bardzo wysoko – Austriak miałby zarabiać więcej niż najlepiej opłacany zawodnik nie tylko Bayernu, ale i całej Bundesligi, czyli Lewandowski. Niższe oferty klubu miały być odrzucane przez piłkarza i jego agentów (Zahaviemu oficjalnie pomaga ojciec Alaby).

Szefostwo klubu przedstawiło obrońcy ostateczną propozycję i dało mu siedem dni do namysłu. Termin upływał z ostatnim dniem października. Gdy Alaba, a raczej Zahavi w jego imieniu, nie odpowiedzieli, Bayern ogłosił, że wycofuje propozycję i kończy negocjacje. W Monachium się nie patyczkują.

Kluby jak stajnie

Ale Bayern to wyjątek. W większości wielkich klubów superagenci w typie Zahaviego mogą bardzo dużo. To oni nakręcają europejski rynek transferowy, to w ich interesie jest, by padały kolejne rekordy i piłkarze zarabiali jak najwięcej (prowizje). Całe kluby stają się stajniami menedżerów. W AS Monaco w 2013 roku w ciągu kilku dni wylądowało aż czterech klientów premium Portugalczyka Jorge Mendesa: Radamel Falcao, James Rodriguez, Joao Moutinho i Ricardo Carvalho. Klub właśnie został przejęty przez rosyjskiego oligarchę i wydawał kasę na lewo i prawo, byle doszlusować do poziomu Ligi Mistrzów.

Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co się dzieje w Wolverhampton. Aż siedmiu piłkarzy angielskiego klubu ma umowy ze stajnią Mendesa – Gestifute. Kontrakt z tą samą agencją podpisał też trener zespołu Nuno Espirito Santo. To zresztą nie jest kolejny, zwyczajny klient Portugalczyka. Ten w przeszłości dość przeciętny bramkarz, był pierwszym zawodnikiem Mendesa. W połowie lat 90. przyszły menedżer był właścicielem klubu nocnego w Porto, do którego lubił przychodzić Espirito Santo. Pewnego dnia, a może nocy, piłkarz zwierzył się z problemu, że jego ówczesny klub nie chce go puścić do Hiszpanii. Mendes dostał pełnomocnictwo i wynegocjował koledze transfer do Deportivo La Coruna. Wtedy pomyślał po raz pierwszy, że mógłby tak zarabiać na życie. Dziś jego najsłynniejszymi klientami są Cristiano Ronaldo i Jose Mourinho, a majątek Mendesa wyceniany jest na 100 milionów euro.

Reklama
Reklama

Wolverhampton to niejedyny klub uzależniony od Mendesa. Właścicielem hiszpańskiej Valencii CF jest Peter Lim – jego partner biznesowy, obywatel Singapuru. Portugalczyk pośredniczył w przejęciu klubu przez Lima. W pewnym momencie w Valencii było aż 17 zawodników, których reprezentowała agencja Gestifute. Były dyrektor sportowy klubu złożył nawet latem zeszłego roku zawiadomienie do prokuratury. Twierdził, że Lim i Mendes działają w zmowie, że klub sprowadza piłkarzy Gestifute znacznie powyżej ich rzeczywistej wartości, a nawet, że Valencia oferuje kontrakty klientom Mendesa, którzy nie są zdrowi. Jako przykład podawał Eliaquima Mangalę, który nie zaliczył testów medycznych w Porto, a mimo to kilka dni później Lim podpisał z nim umowę. W donosie było też o praniu brudnych pieniędzy i przestępstwach podatkowych.

Mendes jest doskonale znany hiszpańskiemu fiskusowi. Jego klienci oraz on sam obchodzili tamtejsze przepisy podatkowe, sprzedając prawa wizerunkowe firmom krzakom zarejestrowanym w rajach podatkowych.

W styczniu zeszłego roku zakończył się proces Cristiano Ronaldo, który przyznał się do winy, przyjął karę wynoszącą niemal 19 milionów euro i tym samym uniknął odsiadki 23 miesięcy w więzieniu. Oprócz tego zapłacił 7 milionów euro zaległych podatków wraz z odsetkami. Inny gwiazdor Gestifute Jose Mourinho dostał niższą karę – 2 miliony euro. Do tego jednak doszła kara roku więzienia, na którą obecny trener Tottenhamu się zgodził. Hiszpańskie sądy są bowiem dość łagodne dla ludzi popełniających przestępstwa po raz pierwszy i takim osobom wyroki poniżej dwóch lat zamieniają najczęściej na grzywnę. Tak też się stało w przypadku Mourinho, który musiał dopłacić ponad 180 tysięcy euro i nie poszedł za kraty. Z identycznego schematu unikania płacenia podatków poprzez sprzedaż praw do wizerunku firmie na Wyspach Dziewiczych czy w innym egzotycznym miejscu, korzystali też piłkarze niezwiązani z Mendesem i Gestifute – z Leo Messim na czele.

Pieniądze od wszystkich

Kiedy i jak to się stało, że cała władza w futbolu przeszła w ręce piłkarzy, a co za tym idzie w ręce sterujących nimi agentów? Źródeł nowoczesnej piłki nożnej, tej, na którą tak często się oburzamy i która tak często nas brzydzi, należy szukać w latach 90. To wtedy utworzono finansowe Eldorado w postaci Ligi Mistrzów i okazało się, że mało co sprzedaje się w telewizji równie dobrze jak futbol na najwyższym poziomie.

Piłkarze urośli w siłę wraz z wprowadzeniem tzw. prawa Bosmana, które pozwalało im zmieniać kluby za darmo po wygaśnięciu kontraktu (tak Lewandowski trafił z Borussii do Bayernu). Wcześniej – co dziś wydaje się nie do pomyślenia – mogli odchodzić tylko wówczas, gdy klub wyrażał zgodę. Aktem prawnym, który sprawił, że to piłkarze zaczęli dyktować warunki, było orzeczenie Unii Europejskiej, mówiące, że w futbolu muszą obowiązywać takie same zasady jak w innych gałęziach gospodarki, czyli musi być wolny przepływ pracowników. Zniesione zostały tym samym ograniczenia dotyczące gry obcokrajowców. Rynek został całkowicie uwolniony, a kluby, coraz bogatsze dzięki pieniądzom z telewizji, zaczęły ściągać do siebie najlepszych piłkarzy, oferując im coraz wyższe kontrakty. Każda taka przeprowadzka wiązała się oczywiście z prowizją dla reprezentującego zawodnika menedżera. Ten system sprawił, że wkrótce zaczęło dochodzić do ewidentnych wypaczeń.

Reklama
Reklama

Holender włoskiego pochodzenia Mino Raiola był agentem, który stał za transferem Paula Pogby z Juventusu do Manchesteru United w 2016 roku. Wziął działkę od wszystkich stron uczestniczących w tej transakcji. Blisko 23 miliony funtów dostał od Juventusu. Włoski klub zobowiązał się, że sprzedając Francuza odda Raioli połowę tego, co uzyska powyżej 40 mln funtów, a Manchester United kupił Pogbę za ponad 85 mln. Był to efekt tego, że cztery lata wcześniej Raiola przyprowadził młodziutkiego Pogbę do Turynu za drobne, praktycznie tylko koszt transferu, notabene z United właśnie. Ze swojej strony klub z Manchesteru zapłacił Holendrowi ponad 16 milionów funtów prowizji, a Pogba – 2,2 miliona.

Transfer wzięła pod lupę Międzynarodowa Federacja Piłkarska (FIFA). Sprawdzano, czy nie narusza on przepisów, które mówią, że karta piłkarza nie może należeć do nikogo innego niż klub. Federacja wprowadziła takie przepisy, kiedy zbyt dużo funduszy inwestycyjnych i agencji menedżerskich zaczęło wykupywać prawa do zawodników – w całości lub w części. FIFA badała więc, czy umowa Raioli z Juventusem nie podpadała pod ten przepis. Ostatecznie jednak pulchny, lubujący się w bawełnianych dresach Holender został oczyszczony z wszelkich podejrzeń.

Pod koniec października prezydent FIFA Gianni Infantino ogłosił nowe przepisy regulujące kwestie prowizji.Mają one wynosić 10 procent sumy transferowej dla menedżera płatne przez klub sprzedający, 3 procent z wynagrodzenia piłkarza dla agenta, z którym zawodnik ma podpisana umowę i 3 procent dla menedżera obsługującego transfer ze strony klubu kupującego. FIFA przywrócić ma także licencje menedżerskie, które cztery lata temu zniosła, uwalniając rynek i powodując, że negocjacje z Barceloną mógł przeprowadzać ojciec Neymara, a częścią umowy stała się noc z prostytutkami w Londynie.

FIFA może nakładać ograniczenia i próbować zmniejszyć władzę piłkarzy oraz ich menedżerów, ale Raiola, Mendes i im podobni wciąż będą przerzucać piłkarzy z miejsca na miejsce i kasować za to olbrzymie pieniądze. Zawodnicy wciąż będą dyktować coraz bardziej kosmiczne warunki, a tam, gdzie w grze jest wielka kasa, wciąż będzie dochodziło do wojen, jak ta między Lewandowskim a Kucharskim. Innego futbolu niż ten, którym rządzi chciwość, już raczej nie będzie.

Za co ty chcesz tak naprawdę te pieniądze?

– Za to, w dwóch zdaniach, że będę krył do końca życia, że jesteś, i twoja żona, oszustami podatkowymi".

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Reklama
Plus Minus
Irena Lasota: Wygrane Trumpa i Mamdaniego zwiastują koniec systemu dwupartyjnego?
Materiał Promocyjny
Aneta Grzegorzewska, Gedeon Richter: Leki generyczne też mogą być innowacyjne
Plus Minus
Kataryna: Zbigniew Ziobro jako osoba bez zasad ma komfort
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Jak straszy nas popkultura?
Plus Minus
„Jedyna. Biografia Karoliny Lanckorońskiej”: Materiał na biografię
Materiał Promocyjny
Osiedle Zdrój – zielona inwestycja w sercu Milanówka i… Polski
Plus Minus
„Szepczący las”: Im dalej w bór, tym więcej drzew
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama