"Ogólnie jesteśmy narodem łagodnym, szlachetnym i dobrodusznym. I to nie jest nawet nasza zasługa. Po prostu taką naturę otrzymaliśmy od Boga. Najlepszy dowód, że powiesiliśmy tylko dwóch biskupów, zamordowaliśmy tylko jednego prezydenta i spaliliśmy tylko jedną stodołę pełną ludzi. Mogą nam wiele zarzucić, ale jesteśmy wyrozumiali jak mało kto. W naszym kraju można okraść, ukraść, zdradzić, oszukać, ostatecznie zamordować i jakoś tam zrozumiemy i wybaczymy. (...) Tylko jednego wybaczyć nie możemy. Sukcesu" (Janusz Głowacki, „Przyszłem czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy", 2013).
No właśnie. Myślałam kiedyś, że to stereotyp, przecież Głowacki pisał to, nawiązując wciąż do czasów przełomu. Czytając jednak „nasz", polski internet, dochodzę do wniosku, że Janusz Głowacki nie tylko się nie mylił, ale też uchwycił naszego ducha ponadczasowego... I myślę, że nie dorośliśmy do wolności. Amerykańskie kolorowe ubrania i świecące neony utożsamiliśmy z sukcesem. Żałuję, że nie przejęliśmy również szacunku do samych siebie. I nie mam na myśli szeroko pojętej „dumy narodowej", ale prosty szacunek do siebie. Jeżeli naszym ulubionym powiedzeniem jest „Jaki kraj, taki...", jak chcemy oczekiwać, żeby ktokolwiek nas szanował, jeżeli nie szanujemy sami siebie? Jak to o nas świadczy, jeżeli sami siebie chcemy i uwielbiamy mieszać z błotem?
Nie mamy szacunku do wartości, do kultury – nie tylko naszych, polskich, ale uniwersalnych. Jak czytam, jakimi epitetami się obrzucamy, gdy czujemy bezkarność... To jest zwykłe chamstwo. Jeżeli nie uważamy, że wraz z wolnością powinna rosnąć nasza odpowiedzialność – to myślę, że nie dorośliśmy do niej. Jeżeli nasza zawiść w stosunku do bogatszego sąsiada nie zmieniła się od czasów „Pana Tadeusza", to z czego właściwie mamy być dumni? Jeżeli nie umieścimy na szczycie naszych wartości pracy, uczciwości, kultury – to co ma na nim być? Chcemy być amerykańską podróbką w kolorowym stroju z niczym do zaoferowania? Jeżeli wszystko będzie nas kłuło w oczy? Jeżeli nawet nie możemy nazwać wprost obelg i chamstwa, które z nas się wylewają? Jeżeli nawet mówiąc o tym, musimy posiłkować się obcym słowem „hejt"? Nawet mówiąc o kompleksie naszym, musimy się trochę dowartościować, bo słowo „nienawiść" jest za mało „światowe"... Nie w „looku" albo w „trendzie"... Czy to nas usprawiedliwia, bo mamy wrażenie, że choć trochę jesteśmy lepsi, bo robimy to, co inni? A może to po prostu zrzuca z nas odpowiedzialność – bo ten hejt to jakiś obcy, a nie nasz?
I mówi to „celebrytka", bo oczywiście nie „aktorka". Dowiedziałam się ostatnio od pewnego dziennikarza, że słowo to już nawet nie jest pejoratywne. Przecież każdy chce być celebrytą!
Przecież wszystkim nam wiadomo, że polski aktor, pisarz, muzyk, polityk, biznesmen – z założenia jest gorszy od tego zagranicznego. Sami to tworzymy i tak myślimy. Nie udawajmy. Dobrze wiemy, że atak na kogoś, kto żyje na drugim biegunie, nie dotknie go, ale atak na kolegę, koleżankę, która mieszka dwie ulice dalej, zaboli. I co z tego, że znajdziemy usprawiedliwienie dla własnego chamstwa, bo to „szołbiznes", bo „ona jest brzydka", „głupia" itd. (epitety mogą się ciągnąć w nieskończoność). W głębi duszy wiemy, że jeżeli jest w nas nienawiść i pogarda w stosunku do innych, to znaczy, że istnieje ona też w stosunku do nas samych. Do miejsca, w którym się wychowaliśmy? Do naszej rodziny? No właśnie...