KOR to był także sposób na nudę - wywiad rzeka z Romaszewskimi

Spora część naszych kolegów nie lubiła słów typu „zaprzaństwo", „zdrada", bo w ich rodzinach zdrada i zaprzaństwo były blisko. Niechęć do tych pojęć była więc uwarunkowana kulturowo. W domu powieszonego nie mówi się o stryczku – fragmenty książki „Romaszewscy" – wywiadu rzeki Piotra Skwiecińskiego ze Zbigniewem, Zofią i Agnieszką Romaszewskimi.

Publikacja: 22.11.2014 02:10

Mieczysław Klasa, Seweryn Jaworski i Zbigniew Romaszewski, 1984

Mieczysław Klasa, Seweryn Jaworski i Zbigniew Romaszewski, 1984

Foto: Fotonova/Tomasz Michalak

Gdyby nie było Czerwca 1976 roku, to...?

Zbigniew Romaszewski: Gdyby nie Czerwiec, to opozycji by nie było. A gdyby mimo to powstała – to byłby to znacznie węższy ruch niż ten, który zaistniał. I mający znacznie mniej wspólnego z rzeczywistością. Po prostu ludzie by przychodzili na jakieś zebrania i długo bez sensu ględzili.

Przed Czerwcem czułem narastające zbrzydzenie rzeczywistością. Zbrzydzenie marazmem, poczuciem jałowości. Widać już było jaskrawo całą niedorzeczność systemu – ale nie było widać perspektywy wyjścia. Do Instytutu (Fizyki PAN – przyp. PS), ze względu na to, że doświadczenia robiło się w nocy (bo w dzień zakłócały je przejeżdżające obok autobusy), zaczynaliśmy się schodzić dopiero od 12 w południe. Mało było pracy, dużo natomiast długich, bezproduktywnych, frustrujących rozmów.

Z tego nastroju bezpośrednio przed Czerwcem wynikła moja ogromna fascynacja akcją radomską i w ogóle KOR-em. Nagle stwierdziłem, że jestem potrzebny! Poczułem tak po raz pierwszy w życiu. Myślałem najpierw: „Raz, drugi pojadę do tego Radomia, potem wrócę do doktoratu...". Ale to było takie fascynujące. Czułem się zrealizowany.

Jak to się dla państwa zaczęło?

Zofia Romaszewska: W samym czerwcu 1976 roku ja i Agnieszka byłyśmy w ZSRR, w Moskwie i Kijowie. Spędzałyśmy wakacje u przyjaciół specjalnie po to, żeby Agnieszka poduczyła się rosyjskiego. Gdy wracałyśmy, to na lotnisku w czasie kontroli bagażu celnicy znaleźli karteczkę z tekstem czastuszki: „Car Nikołuszka dołgo prawił na Rusii, było czto wypit' i czem zakusit'" (car Mikołajek długo rządził Rusią, było wtedy co wypić i czym zakąsić)...

I co się stało?

Zofia: Czastuszka wzbudziła podejrzenia, kagiebiści wstrzymali cały samolot. Ponownie przeszukano nasze bagaże, no a w bagażach była masa taśm z rosyjskimi balladami, które wiozłyśmy dla Zbyszka. Wyrywkowo odsłuchali, na szczęście trafili na cenzuralnego Okudżawę. I odleciałyśmy szczęśliwie do Warszawy, a zaraz potem wyjechałyśmy na Tarasówkę.

Przyjechała tam do nas Ludka Wujec, i to od niej dowiedziałam się o terrorze wobec uczestników wystąpień. O biciu, o ścieżkach zdrowia. Ale też o pomaganiu robotnikom, o jeżdżeniu do Ursusa. (...)

Zbigniew: Po powrocie z wakacji zgłosiliśmy się do Wujca. Dowiedzieliśmy się, że Ursus już jest obsadzony, ale Mirek Chojecki organizuje działania w Radomiu. Już tam jeździł. Włączyliśmy się w tę grupę.

Zofia: Do tego momentu Chojecki i Wojciech Ziembiński jeździli do Radomia głównie nie w celu udzielania pomocy, tylko po to, żeby spróbować ustalić okoliczności śmierci ks. Romana Kotlarza.

...który podobno błogosławił strajkujących i za to został kilka dni po zajściach zatłuczony przez SB.

Zofia: Ówczesny biskup sandomierski wyjaśnił Chojeckiemu, że ks. Kotlarz był niespokojnym człowiekiem i żeby się nie zajmować jego śmiercią. „Nie mieszać w tym garnku, bo to nie wasza sprawa"... (...)

Jacy byli ludzie KOR-u? Czym różnili się od reszty społeczeństwa?

Zofia: Ogólnie byli przyzwoici. Niekoniecznie w sensie życia prywatnego – tak zwanym wartościom rodzinnym w większości, oględnie mówiąc, nie hołdowali. Natomiast byli bardzo przyzwoici w sensie spraw publicznych. I skłonni do realizowania tej przyzwoitości, robienia czegoś dla innych, pro publico bono. Do ponoszenia w związku z tym poważnego ryzyka. I myślę, że ponadto znacznie gorzej niż ta szara większość znosili nudę.

Nudę?

Zofia: Bo życie w PRL było strasznie nudne. Nie za bardzo miało się jakieś szanse samorealizacji w jakiejkolwiek dziedzinie, czy zawodowej, czy artystycznej, czy naukowej, nawet pieniędzy nie dało się za bardzo robić. Było się wepchniętym w imadło beznadziejnego systemu, który tłamsił wszelką inicjatywę. A dla ludzi, którzy włączyli się do opozycji, zanim się na to zdecydowali, życie było chyba nudne w dwójnasób. Ja tak to odbieram. Opozycja to było też zerwanie z nudą i wejście do zupełnie innego, kolorowego świata.

Agnieszka Romaszewska: I ja to czułam. Wtedy weszło życie do naszego domu.

Zofia: Bo to byli ludzie bardziej kolorowi. Również dlatego, że wychowani w warunkach dużo lepszych niż reszta społeczeństwa. Paradoksalnie, wiele dzieci aparatu miało w swoich  rodzinach większą dozę wolności niż przeciętnie. To była jednak elita. To prawda, przedwojenna elita została częściowo zniszczona, częściowo zdeklasowana, ale niezależnie od tego dzieci z komunistycznych rodzin też były prawdziwą elitą. Miały wiele wiedzy, kulturalne aspiracje, kontakty na Zachodzie.

Wtedy, w 1976 roku, fascynujące było poznanie wielu nowych ludzi. A każdy z nich – interesujący, z każdym można pogadać. Wtedy w ogóle ludzie mieli zwyczaj się zbierać, być razem, znacznie bardziej niż dziś. A to jeszcze w dodatku była opozycja, niepewność jutra, było więc trochę tak, że wszyscy chcieli przebywać w grupie, bo wtedy człowiek czuje się pewniej, bo można się ogrzać jeden od drugiego. Więc trwało bardzo intensywne życie towarzyskie. Bez przerwy ogromne spotkania. A co jakiś czas wielka balanga do świtu.

U państwa?

Zofia: Nie zawsze. Ale całkiem często to wszystko działo się u nas, bo jak już mówiliśmy, jako nieliczni z KOR-owców mieliśmy wystarczająco duże mieszkanie. Czasem to było sto osób na naszych siedemdziesięciu paru metrach. Wódkę każdy przynosił z sobą, ale do dziś zachodzę w głowę, czym myśmy ich karmili. Chyba głównie fasolką po bretońsku...

W państwa aktach ubeckich milicjant prowadzący tzw. wywiad środowiskowy napisał, że mimo iż Romaszewscy mieszkają na Kopińskiej od niedawna, już zdążyli zaskarbić sobie niechęć sąsiadów ze względu na organizowane przez siebie długie i głośne przyjęcia...

Zofia: No, aż tak źle nie było. Ja zawsze chciałam prowadzić taki specyficznie mieszczański dom. Jak ktoś się za bardzo upił, to wylatywał z przyjęcia. My byliśmy wtedy bardzo zadowoleni z życia. A od lutego 1977 roku zaczęli w dodatku wypuszczać robotników, których broniliśmy, w lipcu zaś nastąpiła pełna amnestia. Więc jeszcze doszło poczucie sukcesu. W KOR-ze, ale chyba zwłaszcza u nas w domu, stykały się wszystkie pokolenia: od Starszych Państwa, często wówczas już 70-letnich, po Marcina Gugulskiego, który w korowskim środowisku był najmłodszy, wtedy świeżo po maturze. (...)

Agnieszka: Przede wszystkim zwalała się do nas cała korowska Ochota. Jan Krzysztof Kelus, Maciej Rayzacher, Janek Lityński. To z tzw. młodego KOR-u. Ale też rodzice byli pupilami Starszych Państwa. Świetnie się z nimi dogadywali. Chyba dlatego, że sami byli tacy „przedwojenni". Mama wraz z kolegami wyremontowała od a do z mieszkanie mecenas Steinsbergowej, gdy ta była na urlopie. I to właściwe w sekrecie, a potem osobiście je z (przyjaciółką) Basią sprzątały i wszystko poukładała jej na swoje miejsce – tak jak było. To bardzo dla mamy charakterystyczne... Tylko jej  przyszła do głowy taka praktyczna refleksja, że tabuny ludzi zadeptują codziennie od lat nieremontowane mieszkanie ponad 80-letniej samotnej starszej pani... Rodzice bliskie relacje mieli zwłaszcza z ks. Zieją, prof. Kielanowskim. No i z pułkownikiem Józefem Rybickim, ostatnim dowódcą Kedywu, który – to było widać – czuł w ojcu jakby swojego młodego podkomendnego z tamtych czasów.

Zbigniew: Kiedyś, po fali telefonów z pogróżkami, do Rybickiego zadzwonili z MSW, żeby go wezwać na przesłuchanie w jakimś terminie. Rybicki, elegancki i kulturalny starszy pan: – To niemożliwe, bo w tym czasie żona mnie kąpie. Oni: – Co to ma do rzeczy? Rybicki: – O, to ma bardzo wiele do rzeczy, bo chciałbym, żebyście mnie panowie mogli w czystą dupę pocałować. Wytoczono mu sprawę przed kolegium za obrazę MSW. Rybicki powiedział na rozprawie: – Uznałem, że to żart, bo przecież w polskim prawie nie ma formuły ustnego wezwania na przesłuchanie, a tyle było telefonów z pogróżkami i żartami, że uznałem, iż to też jest żart... Wygrał to kolegium.

Zofia: Starsi Państwo byli dla nas obywatelami przez wielkie O. Zasady prowadzenia dyskusji, uzgadnianie decyzji ludzi o odmiennych poglądach mieli we krwi. Między innymi dzięki nim, dzięki temu, co wynieśli z międzywojnia i zdołali choć w części przekazać nam, KOR-owska szkoła polityczna była bardzo dobra.

Zbigniew: Oni reprezentowali to, co było najlepsze w polskiej przedwojennej inteligencji. Mieli na mnie ogromny wpływ. Uczyli swoim przykładem, jak być stanowczym bez histerii. Jak się nie zaperzać. Uczyli roztropności.

A młody KOR?

Zbigniew: To była na początku przede wszystkim grupa „Czarnej Jedynki" (dawnych harcerzy z drużyny przy warszawskim liceum Reytana): Antek Macierewicz, Piotr Naimski, Wojciech Onyszkiewicz, i grupa komandoska związana z Jackiem Kuroniem, czyli Sewek Blumsztajn, Janek Lityński, Ewa Milewicz i Adam Michnik po swoim powrocie z Zachodu.

Jak państwo wtedy postrzegali przyszłość? Wierzyliście w ostateczne zwycięstwo?

Zbigniew: Wtedy byliśmy nastawieni głównie na działania doraźne. Na poszerzanie strefy wolności. To było rzeczywiście wspaniałe samopoczucie. Dookoła nowi wspaniali ludzie, nowe środowiska. Nie myśleliśmy wtedy tak perspektywicznie. Uważaliśmy, że ZSRR kiedyś – za bardzo długi czas – runie. Ale zarazem trochę się tego obawialiśmy, bo było powszechne przekonanie, że jak pada taki kolos, to następuje trzęsienie ziemi i dzieje się dużo nieszczęść.

Państwo wtedy – i później też – współpracowali również z ludźmi, z którymi potem podzieliła was historia i polityka – z działaczami tzw. lewicy laickiej, grupą Michnika i Kuronia.

Zofia: Wtedy żeśmy z nimi nie tylko współdziałali, ale też w pewnym sensie i przyjaźnili się.

Ale czy czuliście się z nimi do końca tożsami?

Zbigniew: Na pewno nie uważaliśmy wtedy, żeby coś wielkiego nas dzieliło.

Agnieszka: Grupa Kuronia, tak zwana żoliborska, była specyficzna, ekskluzywna. Trudno się było do niej dostać. Ale na pewno rodzice nie byli też „prawicowi". Bo cechą ówczesnej bogoojczyźnianej prawicy, tak jak ja ją odbierałam, był np. całkowity brak poczucia humoru. Bez przerwy niepodległość, Orzeł Biały... Rodzice mieli zawsze dystans do wielkich słów.

Zbigniew: Wtedy na przykład Leszka Moczulskiego odbierałem jako krzykacza. Uważałem, że tacy ludzie jak on czy Wojciech Ziembiński koncentrują się niepotrzebnie na sferze symboliki historycznej, a znacznie ważniejsza jest aktywność „tu i teraz". Teraz inaczej na to patrzę, teraz uważam, że symboliczny wymiar patriotyzmu jest istotny.

Zofia: To wszystko skomplikowana sprawa, bo wbrew popularnemu powiedzeniu PRL to wcale nie był taki wesoły barak obozu sowieckiego. Tu też do pewnego momentu mordowano masowo obywateli. Ogromnej większości ludzi jednak bardzo trudno przyjąć do wiadomości, że jest tak źle i paskudnie. Więc w konsekwencji w PRL powszechnie się samooszukiwano, trochę tak, jak to teraz jest ze Smoleńskiem. Mnie w domu uczono i ja potem uczyłam swoje dziecko, że nie wolno się samooszukiwać. Odwrotnie – trzeba ostro oceniać i rzeczywistość, i swoją w niej rolę. Ale taka postawa była i jest bardzo rzadka.

Ci, co wtedy rządzili, to była po prostu banda zdrajców. Ale nie wolno było użyć słów „zdrajcy", „zdrada", bo ludzie by tego nie przyjęli.  Ludzie usiłowali jakoś funkcjonować i mieć podstawowy mentalny komfort.  Instynktownie czuli, że alternatywą jest życie w świecie Aleksandry Zagórskiej (weteranki bojówki PPS, przyjaciółki babki i matki Zofii Romaszewskiej – przyp. PS), która pytała nas, pół żartem, pół serio, dlaczego nie strzelamy do Gomułki... Mało kto akceptuje taką radykalną negację. Dlatego my, opozycja korowska, nie używaliśmy ostrych pojęć, nie dociskaliśmy. Nie mówiliśmy, że PRL jest rosyjską kolonią. Ale nie pomyśleliśmy o tym, że rzeczy nienazwane w jakimś stopniu mniej istnieją.

Ówcześni KPN-owcy mówią do dziś: „Myśmy zawsze walczyli o niepodległość, a KOR-owcy o finlandyzację"...

Zofia: To bzdura, to kwestia używanych słów. Niepodległości chcieli wtedy wszyscy, nawet Helenka Łuczywo. Ale używanie ostrych słów tamowało przypływ ludzi. Odstręczało ich, wprawiało większość w bezruch – ze strachu. Zwłaszcza że chcieliśmy przecież pozyskać inteligencję. A używanie słów łagodniejszych, prostszych, odwoływanie się nie do ostrego patriotyzmu, lecz do poczucia ludzkiej przyzwoitości, pozwalało pozyskać tych, którzy – jak to inteligencja, zawsze zależna od władzy – jednak troszeczkę się diabłu sprzedali i dlatego nie chcieli słuchać, że to diabeł.

KOR zbierał większe poparcie niż „niepodległościowcy" właśnie dlatego między innymi, że używał słów, których się ludzie jeszcze tak bardzo nie bali. Bo ludzka odwaga jest stopniowalna. Z nią jest jak z apetytem, który rośnie w miarę jedzenia. Najpierw to, potem tamto... Używane słowa muszą być adekwatne do aktualnego stopnia odwagi ich adresata.

I tylko dlatego, tylko z przyczyn taktycznych, frazeologia KOR była wtedy inna niż frazeologia „niepodległościowców"?

Zofia: Nie tylko. Spora część naszych kolegów nie lubiła słów typu „zaprzaństwo", „zdrada", bo w ich rodzinach zdrada i zaprzaństwo były blisko. Niechęć do tych pojęć była więc uwarunkowana kulturowo. W domu powieszonego nie mówi się o stryczku.

Agnieszka: Myślę, że rodziców ukształtowała też jakoś rodzinna tradycja. Choćby to, że na dziadka Płoskiego w czasie wojny polowała przecież narodowa prawica. Mógł łatwo podzielić los  Makowieckich czy Ludwika Widerszala.

Zbigniew: Teść był na tej samej liście proskrypcyjnej co Makowiecki i Widerszal (oficerowie Biura Informacji i Propagandy AK o poglądach centrolewicowych, zamordowani w 1944 roku przez akowską grupę zbrojną bez wyroku i rozkazu; w powszechnej opinii z inspiracji czynników nacjonalistycznych – przyp. PS). Kiedy ich zamordowano w czerwcu 1944 roku, zmienił miejsce ukrywania się, bo miał kontakty z akowskim kontrwywiadem i wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Po wojnie jako historyk próbował wyjaśnić tę sprawę.

Agnieszka: Babcia Ewa (matka Zofii Romaszewskiej – przyp. PS), która była rodzinnym źródłem pamięci historycznej, wiele opowiadała na ten temat. Ogólna opinia o NSZ w rodzinie i środowisku, eufemistycznie rzecz ujmując, nie była entuzjastyczna.

Czyli krótko mówiąc: Romaszewscy lat 70. to według dzisiejszych pojęć lewica?

Agnieszka: Nie do końca. Bo jednocześnie rodzice mieli też większą niż kuroniowcy tolerancję dla manifestowania patriotyzmu. Potrafili się więc dobrze dogadywać np. z Andrzejem Czumą.

Jednak najważniejsze, że wtedy w ogóle tych podziałów w ramach opozycji nie odczuwało się dotkliwie. Więcej – w ogóle raczej mało się je dostrzegało. Opozycję postrzegałam wtedy jako continuum od lewa do prawa – nie  było w żadnym punkcie tej ciągłości, tego continuum przerwy, przepaści, momentu takiego, że „dotąd – my, a odtąd – oni".

Zofia: Może sprecyzujmy. Istniało pojęcie lewicy patriotycznej, czyli takiej, która przedkłada interes społeczny nad indywidualny i kocha swoją ojczyznę. My się czujemy jej spadkobiercami.

To znaczy, że związki michnikowców z komunizmem nie były wtedy dla państwa tematem?

Agnieszka: Trochę jednak były. Pamiętam rzucane czasem komentarze któregoś z rodziców dotyczące grupy Kuronia: „Te ich bolszewickie metody!" Ale rodzice raczej nie zdawali sobie wtedy sprawy z tego, że związki kuroniowców z ich tatusiami odgrywały jednak większą rolę, niż myśleli. A może to teraz bardziej widać? Może na starość każdy bardziej ciąży do korzeni niż w młodości?

Zofia: (...) Dla mnie chyba pierwszym sygnałem ostrzegawczym było zachowanie tej grupy, nazwijmy ją komandoskiej, kiedy Zbyszek pojechał do Moskwy, do Sacharowa (Andrieja, znanego radzieckiego dysydenta – przyp. PS). Oni byli wtedy po prostu wściekli. Bo to nie był ich sukces. Bo wybijał się nie ten, kto powinien. Relację Zbyszka z wizyty trzeba było wręcz przepychać w korowskim „Biuletynie Informacyjnym" kolanem. Nie chcieli jej puścić, wszystko było zawsze niewystarczająco dobrze napisane. Zresztą generalnie mieliśmy trudności z umieszczaniem w „Biuletynie" różnych rzeczy. Oni po prostu nie mieli do nas politycznego zaufania, a my nie zdawaliśmy sobie wtedy z tego sprawy. Bolało nas to, że Kościół katolicki, że kardynał Wyszyński nie miał zaufania do KOR-u. Ale to, co stało się potem, dowodzi, że miał jednak rację. Miał nosa, jak widać. Bo czy ci ludzie byli godni zaufania? Przecież ci sami ludzie potem, już na przełomie lat 80. i 90., zdradzili obywateli naszego kraju.

Z tym zaufaniem Kościoła sprawa była bardziej skomplikowana. Jeszcze wiosną 1976 roku, kiedy Kuroń i Michnik przynieśli Wyszyńskiemu odpis listu prof. Lipińskiego do Gierka, prymas powiedział, że to jest głos uczciwej inteligencji.

Zbigniew: Bardzo pozytywnie odpowiedział też na późniejszy list Jana Józefa Lipskiego informujący go oficjalnie o powstaniu KOR-u. Ale do grupy komandoskiej, do Michnika rzeczywiście chyba nigdy nie miał przesadnego zaufania. Zarazem trzeba powiedzieć, że wówczas, w latach 70., Michnik był dla KOR-u nieocenionym atutem, z jego pobytem na Zachodzie i znajomością wielu ludzi. A ówczesne podziały zupełnie nie przebiegały tak, jak dzisiaj bylibyśmy skłonni uważać. Czyli były zupełnie inne niż obecnie. Na przykład pierwszy poważny wewnątrzkorowski konflikt to była próba przekształcenia KOR-u w Ruch Demokratyczny latem 1977 roku, po powrocie Michnika z Zachodu. Była to w istocie podjęta wspólnie przez Michnika i Macierewicza próba ograniczenia przywódczej roli Kuronia.

Michnik i Macierewicz razem zawalczyli wtedy o władzę nad opozycją przeciw Kuroniowi?

Zbigniew: Tak. Antek Macierewicz i w ogóle ludzie z „Czarnej Jedynki" byli niezadowoleni, bo przecież pomoc dla Ursusa rozpoczęli najpierw oni, a potem wzrosły wpływy Kuronia. Ale jednocześnie ta próba odpowiadała jednak na nową sytuację – co robić, skoro cel KOR-u, czyli zwolnienie robotników, został zrealizowany? A został, przecież już od początku 1977 roku zaczęto zwalniać, a na 22 lipca ogłoszono amnestię i wszystkich wypuszczono. Ruch Demokratyczny miał się tworzyć wokół powołanego w tym celu do życia pisma „Głos" (...) Jednak z Ruchu Demokratycznego nic nie wyszło, głównie na tle afery związanej z artykułem Michnika w „Głosie".

Michnik napisał wtedy tekst odebrany przez Macierewicza jako deklaracja przekonania, że zmiana w Polsce może nastąpić tylko w wyniku zwycięstwa w PZPR jakiejś frakcji liberalnej...

Zbigniew: Nie pamiętam szczegółów, w każdym razie wtedy mało kto w szerokim zespole „Głosu" był przekonany do racji Michnika; Jacek Kuroń również. Michnik odszedł z redakcji. Potem stopniowo zaczął jednak zwyciężać i odcinać Macierewicza od poligrafii, a Antek nie potrafił sobie z tym poradzić. „Głos" ukazywał się bardzo nieregularnie. Również Kuroń stopniowo przechodził na stronę Adama. Pamiętam, że w sylwestra 1977/1978 u Pawła Bąkowskiego bardzo ostro pokłóciliśmy się o to z Kuroniem. To był chyba nasz pierwszy spór polityczny. Ale trudno by mnie było też nazwać stronnikiem Macierewicza. Uważałem, że się zanadto pieniaczy.

Zbigniew Romaszewski był doktorem fizyki, politykiem, w PRL działaczem opozycyjnym. W III RP nieprzerwanie przez siedem kadencji sprawował urząd senatora: od czasu powołania Senatu w 1989 r. do 2011 r. Od 2007 r. do 2011 r. był wicemarszałkiem Senatu. Zmarł 13 lutego 2014 r. Zofia Romaszewska jest działaczką społeczną. W PRL działała w opozycji demokratycznej. Razem z mężem współtworzyła Biuro Interwencyjne KSS KOR i Radio Solidarność Agnieszka Romaszewska-Guzy jest dziennikarką, dyrektorem telewizji Biełsat, wiceprezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W PRL działaczka Niezależnego Zrzeszenia Studentów Piotr Skwieciński jest publicystą tygodnika „wSieci"

Gdyby nie było Czerwca 1976 roku, to...?

Zbigniew Romaszewski: Gdyby nie Czerwiec, to opozycji by nie było. A gdyby mimo to powstała – to byłby to znacznie węższy ruch niż ten, który zaistniał. I mający znacznie mniej wspólnego z rzeczywistością. Po prostu ludzie by przychodzili na jakieś zebrania i długo bez sensu ględzili.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał