Zaczęli więc organizować własny związek zawodowy – i słono za to zapłacili. O ich losach opowiada pierwszy program Bronisława Wildsteina z cyklu „Cienie PRL-u”.
W dużym stopniu jest to także opowieść o Służbie Bezpieczeństwa. Losy MO i bezpieki były w komunistycznej Polsce ściśle ze sobą powiązane, w stopniu niewyobrażalnym dla kogoś, kto tamtych czasów nie pamięta. Gdy milicja była „bijącym sercem partii” czy jej zbrojnym ramieniem, SB stanowiła mózg wprawiający ramię w ruch. Wspomnienia byłych milicjantów pełne są opowieści o tym, jak tajniacy wydawali rozkazy, kogo legitymować, aresztować, pobić. Niekiedy zachęcali do pójścia na całość. Jednym z najbardziej wstrząsających świadectw przytoczonych w programie Wildsteina są słowa emerytowanego funkcjonariusza, który otwarcie przyznaje, że układ był taki: partia i SB zalecały nieograniczone użycie przemocy (nawet pobicia ze skutkiem śmiertelnym), a w zamian obiecywały nietykalność.
Prawdziwy chichot historii rozlega się jednak wtedy, gdy ten sam milicjant przyznaje, że nie wszyscy założyciele ówczesnego ruchu związkowego w MO mieli dość pacyfikowania społeczeństwa i wysługiwania się SB. Część z nich obraziła się tylko na PZPR za niedotrzymanie gwarancji bezkarności.
Takich paradoksów jest w krótkiej historii milicjantów związkowców więcej. Kiedy nastał czas przemalowywania milicji na policję, okazali się podwójnie podejrzani – nie ufali im ani dawni towarzysze (mając ich za zdrajców), ani nowa władza (zakładając, że kto raz się zbuntował, zawsze będzie elementem niepewnym). Gdy z rzadka się okazywało, że mogą do pracy wrócić, bezsilnie obserwowali, jak dawni fachowcy z SB przekwalifikowani na policjantów kręcą lody ze światem przestępczym.
Gorzka lekcja, z której wynika, że kto próbuje być porządnym, ten zawsze idzie pod wiatr historii.