Pod koniec ubiegłego roku mieliśmy już 576 producentów energii wytwarzających prąd w źródłach zamontowanych na własnych dachach czy w przydomowych ogródkach – wynika z danych Urzędu Regulacji Energetyki, do których dotarła „Rz".
To nadal niewielka grupa na tle 6 mln rodzin mieszkających w domach jednorodzinnych. Ale przyrost jest imponujący, bo rok wcześniej prosumentów było zaledwie 41, a w połowie 2014 r. – 283. Zainstalowana moc najmniejszych źródeł wzrosła w ciągu roku niemal o 1,2 tys. proc., by w końcówce ub.r. przekroczyć poziom 2,8 MW.
Słońce w przewadze
Skąd ten skok? Przybyło głównie elektrowni słonecznych. Śladowy był zaś udział mikroelektrowni wodnych. – Ich postawienie wiąże się z koniecznością m.in. wykonania badań środowiskowych, które podnoszą koszty inwestycji – wyjaśnia tę niechęć do instalacji wodnych Krzysztof Romaniak, prezes firmy Hoven, dostarczającej kompleksowe rozwiązania oparte na odnawialnych źródłach.
Znaczący przyrost ogniw fotowoltaicznych tłumaczy z kolei głównie dotacjami do nich oferowanymi w niektórych regionach przez samorządy i wojewódzkie fundusze ochrony środowiska i gospodarki wodnej. – Tam, gdzie taka pomoc była – np. w południowej Polsce – jest dziś najwięcej paneli słonecznych – zauważa Romaniak.
Jak wskazują dane Instytutu Energetyki Odnawialnej, prym wiedzie województwo łódzkie, ale w czołówce znalazły się też Małopolska i Śląsk. To tereny, gdzie popularnością cieszył się zakończony już program NFOŚiGW dofinansowania do kolektorów, co niektórzy tłumaczyli statystycznie wyższymi dochodami mieszkańców tych regionów.