Zapewne podpisałaby się pod nim ochoczo przeważająca większość parlamentu. Diabeł tkwi jednak w szczegółach.
Pobieżne prześledzenie historii doktryn polityczno-prawnych skłania do wniosku, że suche trzymanie się litery prawa nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem. Zbyt szerokie rozciąganie nadrzędności „dobra narodu" nad prawem prowadzi jednak do jednego: chaosu i bałaganu.
Przyznali to sami głosiciele tego hasła. Pasowało im, gdy Trybunał Konstytucyjny wydawał niewygodne orzeczenia. Ale przy okazji blokowania miesięcznicy smoleńskiej, atak przedstawicieli obozu rządowego na Obywateli RP sprowadzał się do argumentu, że... naruszają prawo. I że praktyka taka jest zła i zgubna. Cóż, przedstawiciele opozycji mogliby w tej sytuacji przypomnieć, że przecież przed chwilą słyszeli, iż „prawo nie jest najważniejsze" i że walczą o wartości donioślejsze od prawa. W efekcie każda grupa polityczna mogłaby uznawać, że ignoruje prawo w imię swoiście rozumianego dobra.
Polityków to nie zraża. W ten sposób na naszych oczach powracają czasy Rzeczypospolitej szlacheckiej. Trafnie wspominał je w „Panu Tadeuszu" Gerwazy: Wszak Hrabia wygrał, zyskał dekretów niemało/ Tylko je egzekwować! Tak dawniej bywało/ Trybunał pisał dekret, szlachta wypełniała/ A szczególniej Dobrzyńscy, i stąd wasza chwała!
Szlachta dobrzyńska była urocza, ale nie powtarzajmy akurat tej części jej zachowań.