Poniedziałkowe spadki na warszawskiej giełdzie nie były dziełem przypadku. Wtorek przyniósł kontynuację przeceny, a co jeszcze gorsze, przybrała ona wyraźnie na sile.

Sam początek notowań nie zwiastował jeszcze problemów, a przynajmniej nie aż tak dużych. WIG20 na otwarciu spadł 0,4 proc. Kolejne godziny handlu miały upłynąć pod znakiem publikacji danych makroekonomicznych. Te okazał się lepsze od oczekiwań. Produkt krajowy brutto Polski powiększył się w I kwartale br. o 5,1 proc. rok do roku. Na inwestorach giełdowych nie robiło to jednak wrażenia. WIG20 z każdym kolejnym fragmentem notowań był coraz słabszy. W połowie sesji tracił już około 1 proc. i walczył o to, aby utrzymać psychologiczny poziom 2300 pkt.

Popyt tylko przez chwilę stawiał opór. Rękawicę rzucił ostatecznie, kiedy okazało się, że od spadków dzień rozpoczęli także inwestorzy na Wall Street. To było gwoździem do trumny. Najważniejszym pytaniem stało się nie to "czy" WIG20 spadnie, tylko "o ile?". Ostateczny bilans całego dnia wypadł fatalnie. Indeks największych spółek stracił bowiem 1,9 proc. Tym samym nadzieje na to, że czeka nas nowa fala wzrostów, o które zaczęto mówić po świetnym ubiegłym tygodniu na GPW, prysły niczym bańka mydlana.

Spadki na warszawskim parkiecie to m.in. efekt odwrócenia się kapitału od rynków wschodzących. Węgierski BUX we wtorek również tracił ponad 2 proc. Około 1,5 proc. spadał także turecki indeks BIST100. Na rynkach z zachodu Europy panowały za to zupełnie inne nastroje. Niemiecki DAX czy też francuski CAC40 do końca dnia walczyły o to, aby zakończyć notowania nad kreską.

Tak jak już było wspomniane wcześniej, optymizm który udzielił się rynkowi w ubiegłym tygodniu szybko wyparował. Indeks największych spółek znowu musi walczyć o poziom 2300 pkt. Po wtorkowej sesji brakuje mu do niego 24 pkt.