Zbliżał się koniec meczu, gol nie był ani specjalnie ważny – na 6:0, gdy rywale przyjmowali już każdy cios – ani efektowny, a wybuchła radość jak po bramce, która dała Portugalczykom prowadzenie. Kamera znów znalazła na trybunach Eusebio, widzowie wstali. Cristiano uśmiechając się, przespacerował spod bramki Korei na własną połowę.
Z tym samym uśmiechem defilował potem przez strefę wywiadów, w czerwonej czapce daszkiem do tyłu, pokazując ręką, że się spieszy, ale udzielając po drodze kilku audiencji. Od pytań i fleszy się nie opędzał, widać, że to lubi. Zwłaszcza w takim dniu. O bramce powiedział, że była śmieszna, ale śmieszne też cieszą.
Gol właściwie należał się Liedsonowi, to on zabrał piłkę Koreańczykom i wbiegł w pole karne, mając przed sobą tylko bramkarza. Liedson swojego gola już w tym meczu miał, więc gdy zobaczył, że jego kapitan nadbiega, zszedł mu z drogi.
Po pierwszym strzale bramkarz odbił piłkę, spadła na plecy Cristiano, ten opanował ją i uderzył z bliska. Tak dobiegło końca blisko półtora roku czekania aż strzeli bramkę w meczu kadry, a ponad dwa lata – w spotkaniu o punkty. Czekanie podwójnie męczące, bo w tym czasie Portugalczyk strzelał dla Manchesteru i Realu całymi seriami, stał się najdroższym piłkarzem świata, najpopularniejszym, najbardziej dzielącym kibiców.
Jeśli Cristiano nie zdobywa goli, jest problem, bo z czego innego go rozliczać? Opaskę kapitana nosi w kadrze, bo jest najbardziej znany i utalentowany, nikt nie oczekuje, że stanie się nagle wodzem. To nie on pcha drużynę do przodu, ale drużyna ciągnie go za sobą, pracuje, żeby on mógł biegać gdzie chce i nie oddawać piłki.