W ostatniej Paradzie Równości wzięli udział przedstawiciele czterech partii opozycji: Zielonych, SLD, Nowoczesnej i Razem. Nie zabrakło transparentów KOD. Pojawili się także politycy Platformy: Michał Szczerba i Rafał Trzaskowski, ale ugrupowanie to oficjalnie nie zgłosiło uczestnictwa w demonstracji. Mało tego, wiceszefowa PO, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, znów odmówiła patronatu nad paradą.
Nie dali się zbałamucić
To kolejny przykład dystansu, jaki rośnie między Platformą a obozem lewicowo-liberalnej opozycji, którego siłą napędową jawi się coraz wyraźniej KOD. PO ma poważny problem ze względu na rozbieżność między swoimi aspiracjami a bieżącą rzeczywistością.
Partia ta bądź co bądź rządziła Polską przez osiem lat, co w III RP nie udało się innemu ugrupowaniu. Dziś chce odzyskać coś z prestiżu, którym się cieszyła, więc nie może pozwolić sobie na zniknięcie w odmętach KOD. Dlatego nieobecność Grzegorza Schetyny na marszu, który przeszedł ulicami stolicy 4 czerwca, jest istotnym sygnałem politycznym.
Kiedy w roku 2014 Donald Tusk przekazywał Platformę w ręce Ewy Kopacz, okazało się, że to początek zwrotu tej formacji. PO przez długi czas lawirowała między lewicą a prawicą. Z jednej strony zależało jej na tym, żeby przypodobać się opiniotwórczym środowiskom domagającym się związków partnerskich, prawa do aborcji, legalizacji tak zwanych miękkich narkotyków, z drugiej zaś – nie chciała zadzierać z Kościołem katolickim, więc nie forsowała modelu państwa świeckiego.
Kiedy jednak premierem została Ewa Kopacz, Platforma ruszyła na wojnę światopoglądową. Wyrazem tego było wprowadzenie przez gabinet koalicji PO–PSL ustawy o in vitro i ratyfikacja konwencji antyprzemocowej, krytykowanej przez konserwatystów i episkopat za torowanie drogi genderowej inżynierii społecznej.