Wiele dobrego dla Polski zrobili były prezydencki doradca ds. bezpieczeństwa Zbigniew Brzeziński, uważany za jednego z najwybitniejszych specjalistów od polityki zagranicznej w USA, a także generał Edward Rowny, były negocjator ds. rozbrojenia w administracji Ronalda Reagana. Ich osiągnięcia mają jednak charakter indywidualny, nie wypływają z siły polonijnej społeczności.
Do polskich korzeni chętnie przyznają się też tacy amerykańscy politycy, jak zasiadające w Senacie USA Barbara Mikulski i Lisa Murkowski czy członkowie Izby Reprezentantów John Dingell, Dan Lipinski i Marcy Kaptur. Ale ich wpływy nie są wystarczająco silne, a wola działania wystarczająco wyraźna, by poważnie ruszyć z miejsca choćby taką sprawę jak zniesienie wiz dla Polaków.
I nawet gdyby gubernator Minnesoty Tim Pawlenty, który ma polskich przodków i wymieniany jest wśród faworytów do republikańskiej nominacji prezydenckiej, doszedł na sam szczyt władzy, jego związek z Polonią i Polską jest w najlepszym razie symboliczny.
Powodów jest kilka. Jeden to wtapianie się Polonusów, szczególnie tych z klasy średniej, w amerykańskie społeczeństwo. Kolejne pokolenia odczuwają coraz słabszy związek z krajem swych przodków czy choćby jego kulturą. Druga przyczyna to polityczna słabość organizacji polonijnych. Wpływowy niegdyś Kongres Polonii Amerykańskiej nie jest dziś nawet w stanie zmobilizować Polaków na własnym podwórku, w Chicago, nie wspominając o skutecznym lobbingu w Waszyngtonie. Nowe organizacje, choć powstają, wciąż mają bardzo ograniczony zakres lokalny.
Symbolem upadku wpływów politycznych chicagowskiej Polonii na Kapitolu jest historia piątego okręgu wyborczego w stanie Illinois, który przez lata zdominowany był przez Polaków. To stamtąd wysyłano do Waszyngtonu takich kongresmenów, jak: Anthony Michalek, Martin Gorski, John Kluczynski czy Bill Lipinski.