Mamy poczucie déj? vu

Spadek po komunizmie nadal jest u nas dużym problemem – podkreśla sekretarz stanu ds. strategii komunikacyjnej rządu Węgier w rozmowie z Igorem Janke

Publikacja: 23.02.2012 18:36

Zoltán Kovács

Zoltán Kovács

Foto: AFP

Czy spodziewał się pan, że węgierskie reformy zostaną tak źle odebrane na świecie?

Zoltán Kovács:

Wiedzieliśmy, że będzie trudno. Od początku postanowiliśmy, że nie będzie to reforma jednej czy dwóch dziedzin. Ale że będą to reformy, które przebudują kraj. Natomiast to, że ponownie wybuchła międzynarodowa histeria, jest dla nas niezrozumiałe, choć podobna historia miała miejsce rok temu po uchwaleniu ustawy medialnej. Mamy poczucie déja'vu. A to wielkie nieporozumienie. Mam na ścianie w gabinecie pierwsze strony opozycyjnych gazet "Népszabadság" i "Népszava", które rok temu ogłosiły, że na Węgrzech wolne media się skończyły. Te gazety do dziś normalnie wychodzą. Media są wolne. Widzimy za to, jak nadużywana jest wolność mediów, jak można zafałszowywać rzeczywistość. To, co pojawia się w wielu mediach zagranicznych, jest kpiną z wolności słowa, jej pohańbieniem.

Cały świat jest w spisku przeciwko Węgrom?

Nie ma żadnego spisku. W komunikacji działają mechanizmy, które łatwo wytłumaczyć. Zachodzi efekt śnieżnej kuli. Tak było w przypadku ustawy medialnej. Z drobnego nieporozumienia, niedoinformowania, nadinterpretacji czy kłamstwa wyszedł zafałszowany przekaz, który poszedł w świat i jest powtarzany przez wszystkich.

Dlaczego? Nie świadczy to o słabości komunikacyjnej Fideszu?

Zawsze dostaję to pytanie. I zawsze odpowiadam, że nie ma takiej ilości przekazanych informacji, która byłaby wystarczająca. Jeśli ktoś nie jest ciekaw faktów, nie sprawdza ważnych szczegółów, to zawsze przedstawia subiektywną wizję tego, co robi nasz rząd. A to często wizja odbiegająca od rzeczywistości. Kogoś, kim kierują silne emocje polityczne, nie warto przekonywać, bo żadne argumenty do niego nie docierają. Tak jest w naszym przypadku. Inna rzecz, że na temat Węgier i całego naszego regionu w Europie jest rozpowszechnionych wiele stereotypów, które korzeniami sięgają kilku stuleci wstecz. Emocje połączone ze stereotypami tworzą zafałszowany przekaz.

Zgodzę się, że jest wiele przekłamań w europejskich mediach. Ale rząd Fideszu krytykują przecież też tak poważni myśliciele polityczni jak np. Francis Fukuyama, który obawia się, że wprowadzany na Węgrzech nowy porządek konstytucyjny narusza podstawową zasadę demokratyczną "checks and balances". Zwracają na to uwagę także życzliwi wam komentatorzy. Wygląda to tak, jakby państwo chcieli za wszelką cenę zakonserwować obecny układ polityczny na Węgrzech.

To bzdura. Nie chodzi o konserwowanie obecnego układu. Nawet poważnemu filozofowi, z całym szacunkiem dla Francisa Fukuyamy, trudno jest budować prawdziwy obraz na podstawie nieprawdziwych faktów. Zachód musi wreszcie zrozumieć specyfikę Europy Środkowej. W 2004 roku, kiedy kraje Europy Środkowej weszły do Unii, wielu ludzi uznało, że proces przechodzenia od komunizmu do normalnej demokracji jest zakończony. Okazało się jednak, że w niektórych krajach problemy odziedziczone po komunie – moralne, społeczne, gospodarcze – ciągle istnieją i są poważne. Trzeba je rozwiązać. Spadek po komunizmie nadal jest u nas dużym problemem. Stało się to jasne zwłaszcza w latach 2008 – 2010, gdy Węgry wpadły w potężny kryzys gospodarczy spowodowany rządami socjalistów z liberałami.

Po upadku komunizmu w państwa kraju rządziła zarówno lewica, jak i prawica. Odpowiedzialna za to nie jest tylko jedna strona.

Przez 20 lat na Węgrzech obowiązywała jednostronna narracja. Partia liberalna i socjalistyczna (wywodząca się z partii komunistycznej) nadawały ton wszelkim debatom. To oni określali, jaki pogląd trzeba mieć. Narzucali nam to, co mamy myśleć o wolności, rozwoju, nowoczesności. Każdy pogląd, który pokazywał rzeczywistość z innej strony, był określany jako staroświecki, faszystowski czy antysemicki. To widać było już za czasów pierwszego rządu Józsefa Antalla, tuż po transformacji. Powtórzyło się to za pierwszego rządu Viktora Orbána w latach 1998 – 2002. Już wtedy nazywano Orbána wodzem faszystowskim, mówiono o nim "Duce". Dyskredytowano nas na każdym kroku. Negowano to, co mówiliśmy, uniemożliwiano budowanie normalnej, konserwatywnej narracji. Wielu tematów nie można było poruszać, żeby nie narażać się na agresywne ataki. Nie można było rozmawiać o skutkach traktu pokojowego w Trianon z 1920 r., o rozmaitych kwestiach z czasów drugiej wojny, o Holokauście, rewolucji 1956, o mniejszościach węgierskich żyjących w krajach ościennych, Kościele, religii, odpowiedzialności państwa, o samoorganizowaniu się społeczeństwa. To były tematy niepożądane.

Rozumiem, ale rozmawiajmy o sprawowanej przez państwa władzy obecnie. Np. o wprowadzeniu dziewięcioletniej kadencji członków w Radzie Mediów czy poszerzeniu składu Rady Polityki Pieniężnej tak, by ludzie związani z Fideszem mieli w niej większość.

To są argumenty liberałów i postkomunistów. Tylko że gdy oni za swych rządów kogoś mianowali na jakieś stanowisko, to ten człowiek z dnia na dzień stał się apolitycznym i niezależnym ekspertem, choć wcześniej był działaczem partyjnym. Takich "ekspertów" była cała armia. Tymczasem gdy teraz wybrana demokratycznie fideszowska większość mianuje kogoś na jakikolwiek urząd, to ten człowiek musi być związany z Fideszem, niezależnie od tego, skąd się wywodzi, co robił wcześniej i jakie ma kompetencje.

Trzymamy się zasady, która obowiązuje w całej zachodniej Europie, by osoby powoływane na stanowiska spełniały wszelkie warunki do pracy w danym miejscu. Niezależność urzędnika państwowego wynika z tego, że jest on kompetentny, odpowiada formalnym i merytorycznym wymaganiom, a nie z tego, co sądzi o nim opozycja.

Ale czy naprawdę potrzebne są tak długie kadencje?

Z jednej strony mówi się nam, że niezależność jest ważna i że urzędnika trzeba zabezpieczyć przed naciskiem władzy, powołując go na kadencję dłuższą niż kadencja parlamentu. A z drugiej strony  atakuje się nas za to, że wprowadzamy 6-, 9- czy 12-letnie kadencje. Przecież ci ludzie siłą rzeczy stają się od nas niezależni. Ta sama tendencja dominuje na Zachodzie, więc paradoksem jest to, że atakują Orbána za to, co sami robią u siebie.

Chce pan powiedzieć, że różni  politycy – od Hillary Clinton  po José Manuela Barroso  – krytykują państwa rząd bez  powodu?

Nigdy nie twierdziliśmy, że się nie mylimy, że nie popełniamy błędów. Jeśli w ciągu półtora roku parlament uchwalił 360 ustaw, to jakieś błędy pewnie zostały popełnione. Błędów nie popełnia ten, kto nic nie robi. Jesteśmy otwarci na krytykę i jesteśmy gotowi naprawiać błędy. Tworzymy nowe prawo, nowe struktury, nowe instytucje. Sami dopiero się ich uczymy.

Ale efektów gospodarczych tych zmian jakoś nie widać.

Od czasu wstąpienia Węgier do UE po raz pierwszy udało się zmniejszyć deficyt poniżej 3 procent. Jest wiele strukturalnych słabości węgierskiej gospodarki. Jesteśmy bardzo zadłużeni we frankach szwajcarskich. Wiele miliardów forintów straciliśmy przez wahania kursów walutowych, które zostały spowodowane przez krzywdzące opinie na temat naszego kraju. Poza Szwecją Węgry były jedynym krajem w Europie, który zmniejszył zadłużenie państwa. W tym roku powinniśmy zobaczyć efekty naszej pracy. Dane z ostatniego kwartału 2011 r. pokazują, że poprawia się wzrost gospodarczy. Ceny węgierskich obligacji poszły w górę. Obecnie podatki płaci  3,7 miliona ludzi na 10 milionów obywateli. A powinno płacić przynajmniej milion więcej. To ważne ze względu na stan świadomości Węgrów, na ich stosunek do państwa. Ale pamiętajmy, że niecałe dwa lata temu podatki płaciło tylko 2,5 miliona obywateli.

Po czym poznamy, że rządowi Fideszu się udało?

W tym roku musimy udowodnić, że to, co wdrożyliśmy, działa. Chcemy stworzyć więcej miejsc pracy, więcej ludzi musi płacić podatki. A gdy więcej ludzi będzie płacić podatki, wtedy będziemy mogli je obniżać. Chcemy, by Węgry stały się jednym z najbardziej konkurencyjnych państw w Europie.

Czy spodziewał się pan, że węgierskie reformy zostaną tak źle odebrane na świecie?

Zoltán Kovács:

Pozostało 99% artykułu
Publicystyka
Rosja zamyka polski konsulat. Dlaczego akurat w Petersburgu?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Publicystyka
Marek Kozubal: Dlaczego Polacy nie chcą wracać do Polski
Publicystyka
Jacek Nizinkiewicz: PiS robi Nawrockiemu kampanię na tragedii, żeby uderzyć w Trzaskowskiego
Publicystyka
Estera Flieger: „Francji już nie ma”, ale odbudowała katedrę Notre-Dame
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Publicystyka
Trzaskowski zaczyna z impetem. I chce uniknąć błędów z przeszłości