W życiu też pani tak ma, że jak coś nie wyjdzie, to łatwo pani nie odpuszcza?
Tak. Czasami pocierpię, popłaczę, ponarzekam. Musi mi wszystko przejść i zaczynam od początku, porządnie. Tak było w tym sezonie. Wróciłam po kontuzji, wzięłam u nas w kraju udział w zawodach kwalifikacyjnych. Były tylko jedne, przegrałam z koleżanką z kadry o setną sekundy. Nikt nie pamiętał o moim urazie, nie dostałam drugiej szansy, trener od razu podjął decyzję, że nie wystartuję w jedynce na 200 metrów na igrzyskach europejskich. Czułam, jakby zabrali mi coś, co zawsze było moje. To był wielki żal, smutek. Dwie noce były tragiczne. Przychodziły do mnie koleżanki, mówiły, że się ogarnę, a ja tylko prosiłam, żeby dały mi spokój, bo potrzebuję pocierpieć dwa dni, a później wszystko sobie ułożę. Tak było. Uznałam, że będzie, jak trener zdecydował i że skoro mam startować w innej konkurencji, to OK, zrobię to, jestem wystarczająco zmotywowana. Otrząsnęłam się, a los chciał tak, że ostatecznie to ja wystartowałam na 200 metrów w jedynce.
Powiedziała pani kiedyś: „Dać mi palec, a chcę od razu całą rękę". Jest pani zachłanna? Bierze pani życie garściami?
Zachłanna w życiu nie jestem. Ale w sporcie? Chcę wziąć wszystko. Dostałam medal Pucharu Świata, myślę: „mało, chcę więcej". Zwyczajnie nie potrafię spocząć na laurach. W Rio zeszłam z podium, mogłabym odpocząć, pomyśleć, że dostałam nagrodę, a było inaczej – skoro mam jeden, to dlaczego nie powalczyć o kolejne? Poczułam smak medalu, bardzo dobry smak, poczułam ochotę, by przeżyć coś takiego jeszcze raz.
Czym jest dojrzałość?
Myślę, że wszystko w życiu jest po coś. Gdybym zdobyła medal w Londynie i zapytano by mnie, jak tego dokonałam, odpowiedziałabym, że mi się udało. W Rio było inaczej – wiedziałam, po co lecę do Brazylii, co zrobiłam przez trzy lata, żeby ten medal zdobyć. Wcześniej nie byłam tego świadoma. Miałam wrażenie, że idę na trening tylko po to, żeby stoper pokazywał odpowiednie cyferki. Tylko to się liczyło, a nie odczucia na wodzie, nie technika czy taktyka. Zwyczajnie jak robot najszybciej płynęłam do mety. Bywały takie sytuacje, że potrafiłam pokłócić się z trenerem po treningu, bo chciałam zrobić jeszcze jeden przejazd. Miałam przekonanie, że do sukcesu prowadzi stoper i nic innego. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć, że ważna jest świadomość tego, co się robi, ważna jest jakość wykonywanych ruchów, całych treningów. I to jest chyba dojrzałość.
Sam czas wystarczył?
Dużo dały mi rozmowy z naszym mentorem Bogumiłem Głuszkowskim. Zawsze nam pomagał, był z nami, przygotowywał do igrzysk. Nie jest psychologiem, nie ma wykształcenia w tym kierunku, ale nazywam go mentorem, bo staje z boku i jest w stanie zobaczyć to, czego same nie widziałyśmy. Powiedział mi wiele rzeczy, a przed Rio uznał, że nawet mój styl wypowiadania się, nieulegania dziennikarskim prowokacjom w pytaniach o medal, świadczył, że się zmieniłam. Głuszkowski zaprosił mnie na rozmowę przed samym wylotem do Rio, tylko po to, by powiedzieć mi, że jestem gotowa. Sama byłam już świadoma tego, że tak jest.
Trudno z panią wytrzymać na co dzień?
Mam ciężki charakter. To chyba rodzinne, bo moja siostra ma jeszcze cięższy. Ale jeśli mi na czymś zależy, to potrafię oddać temu całe serce.
Mówiła pani, że dojrzewa do założenia rodziny.
Patrząc na mój wiek, musi tak być. A na serio – wiem, że ten moment kiedyś nastąpi, trzeba będzie wychować dzieci. Niekoniecznie mówię o mężu, bo w życiu różnie się układa, ale ważne, żeby na tym świecie nie zostać później samemu. Tyle że decyzja o rodzinie nie może być decyzją na siłę. Trzeba być na to przygotowanym, pewnym w stu procentach. Nie chciałabym urodzić dziecka i patrzyć na nie, mając w głowie myśli, że musiałam zrezygnować z kajaków rok wcześniej. I zastanawiać się, co by było gdyby. Dla mnie założenie rodziny musi być świadome i równoznaczne z zakończeniem kariery w wyczynowym sporcie. Nie chciałabym być rozdarta.
A karierę jeździecką już pani zakończyła?
Nawet dzisiaj byłam na treningu. Zawsze uważałam, że sportowiec nie może mieć klapek na oczach. Każdy sport może się do czegoś przydać. Bawiłam się w życiu w lekką atletykę, chodziłam na treningi boksu i kick-boxingu, uczyłam się gry w tenisa, lubiłam brać udział w biegach ulicznych, wyciskałam sztangę. Jeden sport wyczynowo, a reszta jako rekreacja – między dyscyplinami można zresztą znaleźć wiele połączeń. Co ma wspólnego kajakarstwo z jeździectwem? Choćby umiejętność utrzymania równowagi. Przez długi czas koń nie mógł mnie zrzucić z grzbietu.
„Pracuj nad sobą w ciszy, a osiągnięcia niech robią hałas" – podpisuje się pani?
Ja nigdy nie hałasowałam, ale znam ludzi, którzy tak robią. Po jednym bardzo dobrym wyniku produkują szum, krzyczą. I kiedy pojawiają się problemy, chcą je rozwiązywać głośno. To tak nie działa, ja tak nie lubię. Muszę trenować w ciszy i spokoju. W trakcie przygotowań przez cały sezon miałam swoje kłopoty, ale o nich nie mówiłam. Nie robiłam z siebie wielkiej poszkodowanej, bo ktoś chciał mnie odstawić na bok. Wiedziałam, ile jestem warta, trenowałam, żeby mój medal zrobił hałas i teraz po mistrzostwach świata chyba tak wyszło. Cały sezon się nie odzywałam, a na końcu odzywać się już nie musiałam.
Kajakarstwo to sport dla twardzieli?
Tak. Nie trenujemy w hali, nie mamy ogrzewania. Jest taki moment, kiedy przy słabej pogodzie możemy nie schodzić na wodę, ale im bliżej sezonu, tym mniejsze znaczenie ma pogoda. Trenowałam w śniegu, wiosła zamarzały, fartuch przymarzał do kajaka. Wtedy kształtują się charaktery. Teraz młodzież przyzwyczajona jest do innych warunków. W porządku, zapisują się na kajaki latem – jest bardzo przyjemnie, woda, słońce, obozy. Gdy przychodzi jesień i zima, zaczynają się schody. Trzeba biegać, dźwigać ciężary w siłowni, biegać na nartach. Kiedy kluby nie mają możliwości zgrupowań zagranicznych, dopóki rzeki nie skuje lód, trenuje się na wodzie. Rodzice się martwią, bo dzieciaki zaczynają chorować. I tak z dwudziestu osób zostaje jedna. Albo najtwardsza, albo taka, która odkrywa, że to jest sport dla niej.
Stanęła pani kiedyś przed lustrem i pomyślała, że jest mistrzynią?
Ze wszystkich imprez mistrzowskich mam 114 medali. Z samych mistrzostw Polski – 50. Wiem to, bo siostra z tatą prowadzą statystyki. Wyliczyli mi wszystko – ile w tym złota, ile srebra, ile brązu, znają każdy szczegół. Ale nigdy nie pomyślałam o sobie, że jestem najlepsza. Nigdy nikomu nie dawałam odczuć, że jest ode mnie gorszy, ale mam czasami takie dni, kiedy to ja czuję się gorsza.
I co wtedy?
Lubię obejrzeć sobie swoje najlepsze wyścigi, jak z Rio czy z mistrzostw Europy w poprzednim roku. Takie, które były bliskie ideału. Oglądam i myślę: „Kurczę, ty jesteś jednak dobra".
Tak radzi sobie pani ze stresem?
Chyba go akceptuję. Jeśli jesteś pewny, że wszystko zrobiłeś dobrze i nie masz sobie nic do zarzucenia, to złego stresu nie będzie. Kiedy startowałam po kontuzji, stres był ogromny, skończyło się medalem, ale pojawił się jakiś punkt zapalny i emocje wybuchły – popłakałam się, sama nie wiem dlaczego. Wszystko we mnie buzowało. Przed mistrzostwami świata stres też był. Powiedziałam sobie: „Dobrze, jest, zaakceptuj to. Będzie ci towarzyszył zawsze, ale nie może ci przeszkadzać". Po półfinale miałam dobrą rozmowę ?z przyjacielem, powtórzył mi wszystko, o czym niby wiedziałam – że miałam dobry bieg i że jestem dobrze przygotowana – ale czasami trzeba to usłyszeć od kogoś z boku. Przed finałem stres był już mniejszy ?o 80 procent.
To prawda, że uspokajają panią także zwierzęta?
Mam dobre serce. W domu są trzy koty, niedawno miałam jeszcze psa. Kocham zwierzęta, bezdomnych nie przygarniam, ale jak w końcu wybuduję swój dom i będę miała duże podwórko, to na pewno będzie tam sporo zwierząt. Relaksują mnie i odprężają. Na każdym obozie, jeśli nie ma mnie w pokoju, to wiadomo, że znalazłam w pobliżu jakieś koniki albo osiołki i poszłam je pokarmić. Boję się jednak pająków, węży, przerażają mnie nietoperze. Kiedyś na wakacjach nietoperz wleciał do pokoju i zaczęło się wielkie polowanie. Zobaczyliśmy jednak, że boi się nas tak samo jak my jego, że tylko próbuje się wydostać i akcja polowania zamieniła się w akcję ratowania. Ostatnio płynęłam kajakiem i widziałam, jak topi się jakieś zwierzątko, jakiś duży konik polny. Cofnęłam się, wrzuciłam go do kajaka. Kiedy dopłynęłam do trenera, poprosiłam, by ostrożnie wylewali wodę, bo tam coś jest. Przyzwyczaili się już do mnie.
Woli pani zwierzęta od ludzi?
Słyszałam taki zarzut, że lepiej traktuję zwierzęta niż ludzi. To nie tak. Ale myślę, że zwierzęta są bardziej prawdziwe. Mam w domu koty – one albo cię lubią, albo nie. Jak cię nie lubią, to nie podejdą, a jak lubią, to położą się na kolanach. Tak samo jest z psami – na jednych warczą, do innych się łaszą. Nie będą niczego udawać, a z ludźmi to różnie bywa.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty