Marta Walczykiewicz: Potrafię oddać serce

Sport nauczył mnie, jak wyłączyć emocje, choćby na chwilę. Zostałam ukształtowana przez treningi i starty, wzrosła moja odporność, ale to wcale nie znaczy, że tam w środku mnie nie boli – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Marta Walczykiewicz - kajakarka, srebrna medalistka olimpijska i mistrzyni świata.

Publikacja: 06.09.2019 09:15

Marta Walczykiewicz: Potrafię oddać serce

Foto: Fotorzepa/ Piotr Nowak

Powiedziała pani kiedyś, że kibice muszą zrozumieć, że chociaż uprawiacie trudny sport, to jesteście kobietami. Trudno w sporcie o kobiecość?

W kajakarstwie jest z tym problem. Nie możemy się umalować na zawody, jak tenisistki czy siatkarki. One nie mają styczności z wodą, makijaż im się nie rozpłynie. Poza tym u nas podstawą całego sportu jest siłownia, dlatego bicepsy mamy większe niż przeciętni Polacy, a co dopiero Polki. Niektórym się to podoba, niektóre kobiety nam zazdroszczą, ale mężczyźni często widzą w nas najpierw sportowca, a dopiero później kobietę. Oczywiście poza treningami i zawodami lubimy podkreślić swoje atuty. Staramy się to robić jak najczęściej, wykorzystać każdą okazję, bo nie mamy za wiele czasu wolnego.

Zakupy nosi pani sama?

Kiedy idę do sklepu z mężczyzną, kolegą, to koszyk mogę nieść, ale tylko wtedy, kiedy jest pusty. Jak coś się w nim pojawia, od razu mi go zabierają. Nikt nie zapomina o dobrych manierach. Kiedy jadę pociągiem, wchodzę do przedziału i muszę położyć walizkę na samej górze, to panowie też się wyrywają. Mimo że widzą, że ręce mam większe niż oni. Chcą pomagać, chociaż czasami martwię się, czy na pewno dadzą radę tę walizkę podnieść.

Ludzie często myślą, że skoro ktoś jest silny fizycznie, to musi być także wytrzymały psychicznie.

Było wiele takich sytuacji. Także po ostatnich igrzyskach w Rio, bo wiele rzeczy działo się w moim życiu rodzinnym i trzeba było podejmować trudne decyzje. Ostatnio, po piętnastu latach życia, w tym siedmiu ze mną, trzeba było uśpić mojego psa. Nagle cała rodzina obróciła się w moją stronę i to ja musiałam powiedzieć, jak teraz należy postąpić. Silni sportowcy wyglądają na takich, co zniosą wszystko, ale tężyzna nie ma znaczenia w sprawach, które chwytają za serce.

Ale sport uczy podnoszenia się po porażkach.

Tak, takie lekcje też dostałam. Rok po igrzyskach zmarł mój ojciec chrzestny, miał 44 lata, brat mojej mamy. Szykowałam się do wyjazdu na kolejne zgrupowanie, ale kiedy cała rodzina płakała, musiałam znaleźć w sobie siłę, by wszystkich trzymać jakoś w całości. Sport nauczył mnie, jak wyłączyć emocje, choćby na chwilę, żeby wykonać jakieś zadanie, żeby wszystko funkcjonowało. Nie było łatwo, ale ktoś coś musiał powiedzieć w kościele przy księdzu, przy bliskich. Kilkanaście lat testowania psychicznego w każdym wymiarze przez sport pomogło mi sklecić kilka zdań, nie roniąc łzy. Zostałam ukształtowana przez treningi i starty, wzrosła odporność, ale to wcale nie znaczy, że tam w środku mnie nie boli.

Superman też czasami musi odpocząć.

Jeśli kobieta siada i płacze, to nie znaczy, że jest słaba, tylko po prostu resetuje system.

Chciałaby pani czasem być słaba?

Na pewno są takie chwile, kiedy jestem słaba, ale to nie jest fajne. Nie chcę taka być. Dzieje się tak, kiedy już nie mam siły. Trzeba się wtedy popłakać, pożalić, może poradzić. Chyba po to, żeby poczuć, że nie jest się w tej sytuacji samemu. To, że kajakarki są dobrze zbudowane, nie oznacza, że nic ich nie ruszy. W pierwszej kolejności jesteśmy kobietami. Lubimy ładnie wyglądać, lubimy kwiatki, kolory, lubimy, jak nas panowie dopieszczają, lubimy się poczuć słabe tylko po to, żeby mężczyzna mógł poczuć, że jest silniejszy. Kobiecość i sport to chyba fajna, chociaż trochę wybuchowa, mieszanka.

Tak słuchałem pani wyliczanki o tym, co lubicie, i czekałem na: „lubimy różowe kajaki w gwiazdki".

Mam 32 lata i na takim pływam. Brzmi pewnie śmiesznie i banalnie. Ten kajak ma swoją historię.

Jaką?

Dziwną i skomplikowaną. Szykowałam go na igrzyska olimpijskie w Londynie w 2012 roku. Prace nad jego wykonaniem trwały bardzo długo, ponad rok. Był dopieszczany w każdym centymetrze, naprawdę świetnie zrobiony. Jednak kiedy dotarł do Polski, okazało się, że w końcowej fazie nie dołożono staranności i na etapie schnięcia lakieru ktoś czegoś nie dopilnował. Kajak miał fragmenty zmatowione. Mój tata, który jest specjalistą od takich rzeczy, stwierdził, że tak nie może być, bo wszystko powinno być dopasowane precyzyjnie. Podjęliśmy decyzję, że w Londynie popłynę na innym kajaku, firma wykonywała go na ostatnią chwilę, był czarny z chyba fioletowymi gwiazdkami. Różowy na chwilę poszedł w odstawkę. Czarny się nie sprawdził, na igrzyskach byłam dopiero piąta w jedynce na 200 metrów. Później dałam mu jeszcze dwa razy szansę w zawodach Pucharu Świata, na których też nie poszło mi najlepiej, i zdecydowałam się doprowadzić do porządku mój różowy kajak. To był 2013 rok, od tamtej pory w nim pływam.

Taki sprzęt się nie niszczy?

Z kajakami jest jak z samochodami. Autem też można jeździć dwa lata i je zajeździć, a można i piętnaście, a będzie jak spod igły. Tata nauczył mnie dbać o sprzęt, przecież przez długi czas nie miałam prywatnego kajaka, a korzystając z klubowego, trzeba było mieć świadomość, że nie ma ich zbyt dużo. Dlatego teraz mój ośmioletni kajak wygląda jak nowy i, jak widać, nadal pływa bardzo szybko. Niektórzy już po roku używania mają sprzęt w gorszym stanie. Bardziej zużywane jest wiosło, czyli przekładnik naszej mocy na wodę. Niektórzy uważają, że trzeba je zmieniać co roku, maksymalnie raz na dwa lata, a ja mam takie, którego używam już cztery lata. Jestem jak typowy stary człowiek – jak mi coś pasuje, to nie zmieniam. Wiem jednak, że teraz muszę przetestować nowe przed igrzyskami w Tokio, bo obecne straciło już trochę swoją twardość, a nawet kolor.

Wioślarka Magdalena Fularczyk mówiła mi, że nie jest mistrzynią techniki, ale doskonale „czuje wodę". Czucie wody w kajakach też jest ważne?

Wiem, że dla ludzi, którzy nie interesują się sportem, może to brzmieć dziwnie. Idę na trening, wchodzę na wodę i mimo że stoper wskazuje dobry czas, mam wrażenie, że stoję w miejscu. Mówię do trenera, że nie mam czucia, a on śmieje się, że nigdy nie mam czucia, a jakoś szybko pływam. A czasami bywa tak, że wchodzę do kajaka, robię pierwszy ruch i czuję, że stanowimy jedność. To trudne do zrozumienia, ale my jesteśmy w stanie wyczuć, czy woda jest lekka czy ciężka, czy jest ciepła, bez dotykania. Dociera to do nas przez siłę, jaką musimy włożyć w pociągnięcie, żeby przepchnąć kajak przez wodę. Myślę, że to mam, umiem bardzo dobrze pływać z falą i pod falę, nie boję się, czytam wodę, wiem, jak należy się do niej dostosować, żeby nie przeszkadzała, tylko pomagała w osiągnięciu dobrego wyniku.

W jakiej wodzie pływa się najlepiej?

W ciepłej, bo jest lżejsza. Wiele zależy też od głębokości akwenu, ale tak naprawdę musimy umieć pływać w każdych warunkach. Gdy woda okaże się ciężka, będzie stawiać duży opór, ale jeśli będziemy dobrze przygotowane, nie może to stanowić problemu, będziemy potrzebować dwóch treningów, żeby zorientować się w warunkach i wszystko wyczuć. Tak naprawdę wszystko jest w głowie – jeśli ktoś jest słabo przygotowany, zrzuci winę na cokolwiek.

Przed igrzyskami w Londynie była pani pewniakiem do medalu, a był wielki smutek. W Rio wywalczyła pani srebrny medal. Czy przed Tokio oczekiwania rosną?

Nie ma pewnych medali, Londyn mnie tego nauczył. Przed tamtymi igrzyskami powieszono mi go w mediach na szyi, a ja w to uwierzyłam. Miałam wrażenie, że wystarczy już tylko tam pojechać i popłynąć. Tak dla zasady. Ale to tak nie działa. Teraz presja nie rośnie. W Rio udowodniłam już sobie, że jestem wartościową zawodniczką, która potrafi popłynąć szybko, a teraz po dwóch słabszych latach na mistrzostwach świata wróciłam na podium tych zawodów, zajmując drugie miejsce. Nie jestem już najmłodsza, lata lecą, po drodze przytrafiła się jeszcze kontuzja, która wykluczyła mnie z treningów na dwa miesiące. Nie mam już jednak czego sobie udowadniać, koleżanka z kadry śmiała się ostatnio, że nawet jak mnie zakopią i przykryją betonowymi płytami, to i tak wyjdę, bo nic mnie nie powstrzyma.

Naprawdę swój start w Londynie pierwszy raz obejrzała pani dopiero po roku?

Tak. I zostałam do tego zmuszona przez kolegę, który wtedy także trenował 200 metrów. Zostałam przyparta do ściany, kazał mi opowiedzieć ten bieg, zwyczajnie co się tam stało. Obejrzeliśmy.

Długo pani płakała po tym Londynie?

Może cały miesiąc? Nie wiem, co bardziej bolało – brak medalu czy to, że wszyscy na mnie liczyli, a ja zawiodłam. I wie pan, ja nawet nie myślę o rodzinie czy bliskich, ale o całym kraju, o polskich kibicach, którzy spodziewali się medalu. Ze świadomością, że zawiodłam siebie, dałabym radę, a z tyloma ludźmi było mi za ciężko.

Została pani wtedy sama?

Niby zawsze ktoś przy mnie był, ale czułam się osamotniona z tym, co się stało. Z jednej strony kadra się cieszyła, bo koleżanki przecież miały brązowy medal, z drugiej byłam ja i inna koleżanka bez podium. To był kiepski czas w Londynie, trener też się nie potrafił odnaleźć. Coś w tym jest, że zwycięstwo ma wielu ojców, a porażka jest sierotą. Odsuwałam się od wszystkich, nie chciałam zarażać swoim smutkiem dziewczyn, które miały medal. Ludzie przychodzili, pocieszali: „Nic się nie stało, za cztery lata będzie lepiej", a ja miałam tego dość. Nie chciałam, żeby się nade mną użalano. Wtedy znalazłam nową pasję – jeździectwo. Przez dwa miesiące chodziłam do stajni, zaczęłam trenować nawet skoki przez przeszkody. Przyszła jednak końcówka jesieni, kiedy trzeba było podjąć decyzję co dalej. Czy trenuję z kadrą i przygotowuję się do kolejnych igrzysk, czy też porażka przytłoczyła mnie tak bardzo, że nie chcę już kajaków oglądać. Po którymś z treningów zeszłam z konia i powiedziałam sobie: „Dobra, odstawiam konie na trzy lata, wracam do kajaków, żeby zdobyć medal w Rio".

Skąd się bierze taką siłę? Rodzice tak panią wychowali?

U mnie w domu sport był zawsze i cała rodzina była podporządkowana mojemu trybowi życia, ale nikt nie wtrącał się w moje decyzje. Po Londynie mówiłam, że nie wiem co dalej z kajakami, nie wiedziałam, czego potrzebuję. Rodzice zauważyli, że pojawiły się konie, tata był pewnie trochę zmartwiony, że na stałe zmienię dyscyplinę. Ale trafiłam do jeździectwa, bo miałam chyba dość rywalizacji, presji. Przez jakiś czas jeździłam rekreacyjnie, ale szybko mi się znudziło. Zaczęły się treningi skoków, coraz wyżej, coraz więcej przeszkód. Uświadomiłam sobie, że nie potrafię zrezygnować ze sportu, z rywalizacji, z ciągłego podnoszenia poprzeczki. Skoro nawet konno nie potrafiłam jeździć rekreacyjnie, to zaczęły pojawiać się marzenia dotyczące sukcesów w nowej dyscyplinie. Pamiętam, miałam dobry trening, ale kiedy podjęłam decyzję o powrocie do kajaków, przez trzy lata nie pojawiłam się w stajni. Przyszłam tam z medalem z Rio, dwa dni po powrocie z igrzysk do Polski.

W życiu też pani tak ma, że jak coś nie wyjdzie, to łatwo pani nie odpuszcza?

Tak. Czasami pocierpię, popłaczę, ponarzekam. Musi mi wszystko przejść i zaczynam od początku, porządnie. Tak było w tym sezonie. Wróciłam po kontuzji, wzięłam u nas w kraju udział w zawodach kwalifikacyjnych. Były tylko jedne, przegrałam z koleżanką z kadry o setną sekundy. Nikt nie pamiętał o moim urazie, nie dostałam drugiej szansy, trener od razu podjął decyzję, że nie wystartuję w jedynce na 200 metrów na igrzyskach europejskich. Czułam, jakby zabrali mi coś, co zawsze było moje. To był wielki żal, smutek. Dwie noce były tragiczne. Przychodziły do mnie koleżanki, mówiły, że się ogarnę, a ja tylko prosiłam, żeby dały mi spokój, bo potrzebuję pocierpieć dwa dni, a później wszystko sobie ułożę. Tak było. Uznałam, że będzie, jak trener zdecydował i że skoro mam startować w innej konkurencji, to OK, zrobię to, jestem wystarczająco zmotywowana. Otrząsnęłam się, a los chciał tak, że ostatecznie to ja wystartowałam na 200 metrów w jedynce.

Powiedziała pani kiedyś: „Dać mi palec, a chcę od razu całą rękę". Jest pani zachłanna? Bierze pani życie garściami?

Zachłanna w życiu nie jestem. Ale w sporcie? Chcę wziąć wszystko. Dostałam medal Pucharu Świata, myślę: „mało, chcę więcej". Zwyczajnie nie potrafię spocząć na laurach. W Rio zeszłam z podium, mogłabym odpocząć, pomyśleć, że dostałam nagrodę, a było inaczej – skoro mam jeden, to dlaczego nie powalczyć o kolejne? Poczułam smak medalu, bardzo dobry smak, poczułam ochotę, by przeżyć coś takiego jeszcze raz.

Czym jest dojrzałość?

Myślę, że wszystko w życiu jest po coś. Gdybym zdobyła medal w Londynie i zapytano by mnie, jak tego dokonałam, odpowiedziałabym, że mi się udało. W Rio było inaczej – wiedziałam, po co lecę do Brazylii, co zrobiłam przez trzy lata, żeby ten medal zdobyć. Wcześniej nie byłam tego świadoma. Miałam wrażenie, że idę na trening tylko po to, żeby stoper pokazywał odpowiednie cyferki. Tylko to się liczyło, a nie odczucia na wodzie, nie technika czy taktyka. Zwyczajnie jak robot najszybciej płynęłam do mety. Bywały takie sytuacje, że potrafiłam pokłócić się z trenerem po treningu, bo chciałam zrobić jeszcze jeden przejazd. Miałam przekonanie, że do sukcesu prowadzi stoper i nic innego. Potrzebowałam czasu, by zrozumieć, że ważna jest świadomość tego, co się robi, ważna jest jakość wykonywanych ruchów, całych treningów. I to jest chyba dojrzałość.

Sam czas wystarczył?

Dużo dały mi rozmowy z naszym mentorem Bogumiłem Głuszkowskim. Zawsze nam pomagał, był z nami, przygotowywał do igrzysk. Nie jest psychologiem, nie ma wykształcenia w tym kierunku, ale nazywam go mentorem, bo staje z boku i jest w stanie zobaczyć to, czego same nie widziałyśmy. Powiedział mi wiele rzeczy, a przed Rio uznał, że nawet mój styl wypowiadania się, nieulegania dziennikarskim prowokacjom w pytaniach o medal, świadczył, że się zmieniłam. Głuszkowski zaprosił mnie na rozmowę przed samym wylotem do Rio, tylko po to, by powiedzieć mi, że jestem gotowa. Sama byłam już świadoma tego, że tak jest.

Trudno z panią wytrzymać na co dzień?

Mam ciężki charakter. To chyba rodzinne, bo moja siostra ma jeszcze cięższy. Ale jeśli mi na czymś zależy, to potrafię oddać temu całe serce.

Mówiła pani, że dojrzewa do założenia rodziny.

Patrząc na mój wiek, musi tak być. A na serio – wiem, że ten moment kiedyś nastąpi, trzeba będzie wychować dzieci. Niekoniecznie mówię o mężu, bo w życiu różnie się układa, ale ważne, żeby na tym świecie nie zostać później samemu. Tyle że decyzja o rodzinie nie może być decyzją na siłę. Trzeba być na to przygotowanym, pewnym w stu procentach. Nie chciałabym urodzić dziecka i patrzyć na nie, mając w głowie myśli, że musiałam zrezygnować z kajaków rok wcześniej. I zastanawiać się, co by było gdyby. Dla mnie założenie rodziny musi być świadome i równoznaczne z zakończeniem kariery w wyczynowym sporcie. Nie chciałabym być rozdarta.

A karierę jeździecką już pani zakończyła?

Nawet dzisiaj byłam na treningu. Zawsze uważałam, że sportowiec nie może mieć klapek na oczach. Każdy sport może się do czegoś przydać. Bawiłam się w życiu w lekką atletykę, chodziłam na treningi boksu i kick-boxingu, uczyłam się gry w tenisa, lubiłam brać udział w biegach ulicznych, wyciskałam sztangę. Jeden sport wyczynowo, a reszta jako rekreacja – między dyscyplinami można zresztą znaleźć wiele połączeń. Co ma wspólnego kajakarstwo z jeździectwem? Choćby umiejętność utrzymania równowagi. Przez długi czas koń nie mógł mnie zrzucić z grzbietu.

„Pracuj nad sobą w ciszy, a osiągnięcia niech robią hałas" – podpisuje się pani?

Ja nigdy nie hałasowałam, ale znam ludzi, którzy tak robią. Po jednym bardzo dobrym wyniku produkują szum, krzyczą. I kiedy pojawiają się problemy, chcą je rozwiązywać głośno. To tak nie działa, ja tak nie lubię. Muszę trenować w ciszy i spokoju. W trakcie przygotowań przez cały sezon miałam swoje kłopoty, ale o nich nie mówiłam. Nie robiłam z siebie wielkiej poszkodowanej, bo ktoś chciał mnie odstawić na bok. Wiedziałam, ile jestem warta, trenowałam, żeby mój medal zrobił hałas i teraz po mistrzostwach świata chyba tak wyszło. Cały sezon się nie odzywałam, a na końcu odzywać się już nie musiałam.

Kajakarstwo to sport dla twardzieli?

Tak. Nie trenujemy w hali, nie mamy ogrzewania. Jest taki moment, kiedy przy słabej pogodzie możemy nie schodzić na wodę, ale im bliżej sezonu, tym mniejsze znaczenie ma pogoda. Trenowałam w śniegu, wiosła zamarzały, fartuch przymarzał do kajaka. Wtedy kształtują się charaktery. Teraz młodzież przyzwyczajona jest do innych warunków. W porządku, zapisują się na kajaki latem – jest bardzo przyjemnie, woda, słońce, obozy. Gdy przychodzi jesień i zima, zaczynają się schody. Trzeba biegać, dźwigać ciężary w siłowni, biegać na nartach. Kiedy kluby nie mają możliwości zgrupowań zagranicznych, dopóki rzeki nie skuje lód, trenuje się na wodzie. Rodzice się martwią, bo dzieciaki zaczynają chorować. I tak z dwudziestu osób zostaje jedna. Albo najtwardsza, albo taka, która odkrywa, że to jest sport dla niej.

Stanęła pani kiedyś przed lustrem i pomyślała, że jest mistrzynią?

Ze wszystkich imprez mistrzowskich mam 114 medali. Z samych mistrzostw Polski – 50. Wiem to, bo siostra z tatą prowadzą statystyki. Wyliczyli mi wszystko – ile w tym złota, ile srebra, ile brązu, znają każdy szczegół. Ale nigdy nie pomyślałam o sobie, że jestem najlepsza. Nigdy nikomu nie dawałam odczuć, że jest ode mnie gorszy, ale mam czasami takie dni, kiedy to ja czuję się gorsza.

I co wtedy?

Lubię obejrzeć sobie swoje najlepsze wyścigi, jak z Rio czy z mistrzostw Europy w poprzednim roku. Takie, które były bliskie ideału. Oglądam i myślę: „Kurczę, ty jesteś jednak dobra".

Tak radzi sobie pani ze stresem?

Chyba go akceptuję. Jeśli jesteś pewny, że wszystko zrobiłeś dobrze i nie masz sobie nic do zarzucenia, to złego stresu nie będzie. Kiedy startowałam po kontuzji, stres był ogromny, skończyło się medalem, ale pojawił się jakiś punkt zapalny i emocje wybuchły – popłakałam się, sama nie wiem dlaczego. Wszystko we mnie buzowało. Przed mistrzostwami świata stres też był. Powiedziałam sobie: „Dobrze, jest, zaakceptuj to. Będzie ci towarzyszył zawsze, ale nie może ci przeszkadzać". Po półfinale miałam dobrą rozmowę ?z przyjacielem, powtórzył mi wszystko, o czym niby wiedziałam – że miałam dobry bieg i że jestem dobrze przygotowana – ale czasami trzeba to usłyszeć od kogoś z boku. Przed finałem stres był już mniejszy ?o 80 procent.

To prawda, że uspokajają panią także zwierzęta?

Mam dobre serce. W domu są trzy koty, niedawno miałam jeszcze psa. Kocham zwierzęta, bezdomnych nie przygarniam, ale jak w końcu wybuduję swój dom i będę miała duże podwórko, to na pewno będzie tam sporo zwierząt. Relaksują mnie i odprężają. Na każdym obozie, jeśli nie ma mnie w pokoju, to wiadomo, że znalazłam w pobliżu jakieś koniki albo osiołki i poszłam je pokarmić. Boję się jednak pająków, węży, przerażają mnie nietoperze. Kiedyś na wakacjach nietoperz wleciał do pokoju i zaczęło się wielkie polowanie. Zobaczyliśmy jednak, że boi się nas tak samo jak my jego, że tylko próbuje się wydostać i akcja polowania zamieniła się w akcję ratowania. Ostatnio płynęłam kajakiem i widziałam, jak topi się jakieś zwierzątko, jakiś duży konik polny. Cofnęłam się, wrzuciłam go do kajaka. Kiedy dopłynęłam do trenera, poprosiłam, by ostrożnie wylewali wodę, bo tam coś jest. Przyzwyczaili się już do mnie.

Woli pani zwierzęta od ludzi?

Słyszałam taki zarzut, że lepiej traktuję zwierzęta niż ludzi. To nie tak. Ale myślę, że zwierzęta są bardziej prawdziwe. Mam w domu koty – one albo cię lubią, albo nie. Jak cię nie lubią, to nie podejdą, a jak lubią, to położą się na kolanach. Tak samo jest z psami – na jednych warczą, do innych się łaszą. Nie będą niczego udawać, a z ludźmi to różnie bywa.

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

Powiedziała pani kiedyś, że kibice muszą zrozumieć, że chociaż uprawiacie trudny sport, to jesteście kobietami. Trudno w sporcie o kobiecość?

W kajakarstwie jest z tym problem. Nie możemy się umalować na zawody, jak tenisistki czy siatkarki. One nie mają styczności z wodą, makijaż im się nie rozpłynie. Poza tym u nas podstawą całego sportu jest siłownia, dlatego bicepsy mamy większe niż przeciętni Polacy, a co dopiero Polki. Niektórym się to podoba, niektóre kobiety nam zazdroszczą, ale mężczyźni często widzą w nas najpierw sportowca, a dopiero później kobietę. Oczywiście poza treningami i zawodami lubimy podkreślić swoje atuty. Staramy się to robić jak najczęściej, wykorzystać każdą okazję, bo nie mamy za wiele czasu wolnego.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami