Rzecz się dzieje w mieście stołecznym jednego z środkowoeuropejskich krajów, w nieokreślonej, acz nie całkiem odległej przyszłości. Bohaterem jest docent Makosz Tomkowski, dyrektor Połączonych Naczelnych Zasobów Piśmiennictwa, a prywatnie badacz i koneser poezji barokowej. Wyrafinowany erudyta, elegant i człowiek – jak to się mówi – dobrze ustosunkowany.
Oto poznajemy go pewnego poranka, kiedy po zjedzeniu czekoladowego bajgla i wypiciu szklanki jogurtu o smaku mango zasiada za swoim biurkiem, wypielęgnowanym palcem wskazującym włącza komputer i zagląda do skrzynki mailowej. Do tej pory wszystko w bliższym i dalszym kosmosie toczy się w sposób rutynowy. Bez nadmiernych zaskoczeń. Jednak tylko do tej sekundy, bo dosłownie chwileczkę później twarz docenta najpierw ze zdziwienia blednie, a potem eksploduje z siłą niszczonej przez wybuch termojądrowy galaktyki. Docent Makosz zrywa się z fotela, biegnie do okna, potem znowu do fotela, i znów do okna i tak kilka, a może nawet kilkanaście razy. W końcu siada, chwytając się panicznie prawym pośladkiem krawędzi dyrektorskiego fotela, i zaczyna na głos czytać coś, w co wciąż nie może uwierzyć.