Nerwowość, z jaką politycy PiS zareagowali na ucieczkę z kraju swojego dawnego cyngla, jest całkowicie zrozumiała. Tomasz Szmydt był przez lata wiernym żołnierzem „herszta” Łukasza Piebiaka, bardzo zasłużonym dla „reformy” sądownictwa w wykonaniu Zbigniewa Ziobry. Minister po ośmiu latach zostawił sądownictwo jeszcze bardziej opieszałe niż przed reformą, za to z szumowinami w rodzaju Szmydta. Sędzia ten jeszcze chwilę temu miał się całkiem dobrze, choć powodów do odsunięcia go od orzekania było aż nadto, nie tylko w sprawach wrażliwych, ale we wszystkich. Wiem, jak bardzo standardy się u nas nie przyjęły, ale teoretycznie sędzia powinien być „nieskazitelnego charakteru”, a Szmydt, jakiego znamy, dostarczył mnóstwa argumentów za tym, że tego wymogu nie spełniał, na długo zanim w końcu okazał się (biało)ruskim agentem. A jeśli nie agentem, to przynajmniej dobrowolnym narzędziem w rękach rosyjskich służb.