Żydzi po Holokauście i tryumfie roku 1948 przeistoczyli się we lwy. Wiele wynieśli z brutalnych nauk, jakich udzieliła im Europa podczas upiornej dekady 1938–1947. Europa wciąż pachnie im krwią i do jej zastrzeżeń wobec izraelskiej polityki palestyńskiej podchodzą ze zrozumiałym sceptycyzmem. Zaufania do Europy nie mają wszakże również Palestyńczycy, którzy traktują powrót żydowski jako element zachodniego imperializmu.
Izraelczykom do budowy państwa przysłużyło się doświadczenie wschodniej części kontynentu europejskiego, gdyż przebywali tutaj w siedlisku narodów, które uważały się za skrzywdzone przez historię. Juliusz Słowacki dobrze zrozumiał, że synowie nieszczęśliwych ludów są tym silniejsi, im bardziej bezsilni. Kata się nie lękają, wyrżnięci wstaną po latach, zapowiadał.
Na przełomie XIX i XX w. odróżnić w tym splątanym gąszczu napięć terrorystę od bojownika sprawy narodowej czy społecznej nie było naprawdę łatwo. Nie przypadkiem pośród najstarszych przywódców Izraela znajdujemy tak dużo jednostek, które otarły się o działalność terrorystyczną, nierzadko absolwentów Uniwersytetu Warszawskiego. Niektórzy przeszli przez specjalne kursy wojny partyzanckiej organizowane przez nasze służby międzywojenne w ramach wsparcia dla idei emigracji Żydów z Polski. Przywołajmy najbardziej przemawiający do wyobraźni przykład premiera Menachema Begina (1977–1983), polskiego przywódcy ruchu syjonistycznego Bejtar. Był otwarty na terror, mawiał koszmarnym językiem, niemniej używał przemocy racjonalnie, co pokazuje pokój z Egiptem.
Palestyńczycy po Katastrofie roku 1948 w poczuciu klęski również sięgnęli po przemoc. Podczas pierwszej intifady zdawało się, że starczą im kamienie, choć wojsko i osadnicy izraelscy odpowiedzieli ogniem karabinów. Rabin i polihistor izraelski Jeshajahu Leibowitz konstatował wówczas z żalem, że żydowska opinia publiczna właściwie nie reaguje na mordowanie arabskich dzieci, choć znamy wiele przypadków ich ratowania przez izraelskich żołnierzy. Nawet posługiwanie się Palestyńczykami przez izraelskie wojsko jako żywymi tarczami nie budziło powszechnego oporu. Proceder ten nasilił się w odpowiedzi na falę zamachów samobójczych, kiedy każdego Araba w Izraelu i na terytoriach okupowanych traktowano jako potencjalną bombę. Dopiero w 2005 r. izraelski Sąd Najwyższy zabronił tego typu praktyk. Nadal jednak stosuje je Hamas chroniący się za tarczami z palestyńskich przedszkoli, szkół i szpitali. Czy usprawiedliwia to naloty na nie skierowane, to inna sprawa. Ludzie używani jako żywe tarcze są wciąż ludźmi i zasługują na ochronę.
W obliczu niepowodzenia kolejnych rozmów pokojowych między Izraelem a władzami palestyńskimi, zawiedzeni Palestyńczycy sięgnęli po najbardziej kontrowersyjną postać terroru – wspomniane żywe bomby, formę znaną również w naszej części Europy. W dawnej i obecnej Rosji terrorem samobójczym posługiwano się nierzadko, co Fryderyk Nietzsche tłumaczył poczuciem beznadziei. Od odłamków rzuconej bomby zginął w 1881 r. polski zabójca cara Aleksandra II Ignacy Hryniewiecki, działacz organizacji rewolucyjnej Narodnaja Wola. W kaukaskim Dagestanie „czarne wdowy” ścigały rosyjskich policjantów jeszcze przed dziesięcioma laty. Andrzej Strug krytykował rewolucyjny terror samobójczy w „Dziejach jednego pocisku” (1909): „Polska samobójczyni z bombą pod spódnicą poluje w Warszawie na carskiego generała, zupełnie obojętna na to, że w zamachu może zginąć kilkadziesiąt osób postronnych”.
W mentalnym przygotowaniu palestyńskich zamachowców, wywodzących się w większości z Gazy, główną rolę odgrywają jak zawsze i wszędzie kobiety. Ich mężowie już nie żyją lub siedzą po izraelskich więzieniach, dzieci nie mają perspektyw, a one same ledwo sobie radzą z trudami codzienności. Za wychowanie bojowca sprawy narodowej czeka je podziw, potomstwo otoczy sława męczeństwa. Młodzież w Gazie jest zaprawiona do rewanżu. Według statystyk sprzed dwóch dekad niemal wszystkie dzieci palestyńskie doświadczyły nocnych nalotów izraelskich, prawie połowa zetknęła się z biciem, trzecia część została postrzelona lub odniosła rany, dziesięć procent miało połamane kości. O wszystkich troszczy się Hamas, który jest organizacją terrorystyczną, ale również opiekuńczą. Zresztą Hamas bez wsparcia Izraela, który pragnął zaszkodzić związanemu z Organizacją Wyzwolenia Palestyny Fatahowi, byłby nieporównywalnie słabszy, a może nawet nie przetrwałby wewnętrznych zmagań z Arafatem.
„Strefa Gazy, zamknięte za murami miasto wygnańców w otoczeniu obozów uchodźczych, to jedno z najgorszych do życia miejsc w świecie. Jeśli taka społeczność zostanie pozbawiona nadziei, przeistacza się – pisał znakomity badacz problematyki uchodźczej Aristide Zolberg – w naturalną wylęgarnię przemocy”. Mariusz Janik dodaje w „Rzeczpospolitej”, że na „miejsce każdego zabitego przez Izraelczyków lidera czy ważnego członka Hamasu będzie spory tłum chętnych”.
Starczy przypomnieć poprzednie izraelskie „ostateczne zwycięstwa” nad Hamasem z lat 2009 i 2014. Łączy je gwałtownie narastająca liczba ofiar, po obu stronach, zawsze jednak z ogromną przewagą zabitych i rannych po stronie palestyńskiej, aczkolwiek proporcjonalnie liczba ofiar po stronie izraelskiej rośnie zdecydowanie szybciej. Trzy tygodnie zmagań w 2009 r. kosztowały życie 13 Izraelczyków i 1453 Palestyńczyków, w obecnym konflikcie zginęło jak dotąd 2 tys. po stronie izraelskiej i 25 tys. po palestyńskiej. Tu i tam dominują ofiary cywilne. Nie pierwszy raz okazuje się, że na współczesnej wojnie stosunkowo najbezpieczniej być żołnierzem.
„Czy jest chorobą nienawidzić wrogów” – pytał Prometeusz w sztuce Ajschylosa, a Elektra w jego „Orestei” odpowiadała zgodnie z grecko-rzymską zasadą sprawiedliwej zemsty: „za zło wolno odpłacać, to nie grzech”. Hamas co pewien czas atakuje Izrael, demonstrując jego bezsilność. Państwo żydowskie, które przesuwa się coraz bardziej na prawo, bezsensownie odpowiada, manifestując brak jakiejkolwiek strategii rozwiązania problemu palestyńskiego, a jego ministrowie tracą wszelki rezon, zapowiadając już to zrzucenie bomby atomowej na dwumilionowe miasto, już to „dobrowolne wysiedlenie” Palestyńczyków do Arabii Saudyjskiej, Konga lub innego kraju afrykańskiego. Historia zatacza koło, jak gdyby pragnęła jeszcze mocniej zbliżyć Żydów wyrzucanych ongiś z rodzinnej Europy i Palestyńczyków usuwanych dziś z kraju ojców i dziadów.
Czepiński: W Miedarach odkryliśmy szczątki gada nieznanego nauce
Miedary na Śląsku to miejsce wyjątkowe. Znaleźliśmy tu ogromne płazy mastodonzaury i cudaczne chroniozuchy, przeróżne ryby, mnóstwo przedziwnych, długoszyich tanystrofów. A także szczątki kopalnego gada zupełnie nieznanego do tej pory nauce - mówi dr. Łukasz Czepiński, paleontolog z Instytutu Paleobiologii PAN.
Albo my, albo oni?
Gdy Bóg dyktował starożytnym Izraelitom Księgę, powroty do kraju ojców uchodziły za uprawnione. W dzisiejszym podzielonym między narody świecie powrót żydowski po dwóch tysiącleciach stanowił precedens, którego lepiej nie powtarzać. Bilans „współżycia” żydowsko-palestyńskiego wypada po 75 latach ponuro, a perspektywy zdają się nie lepsze: albo my, albo oni – słychać z obu stron.
Powracający – starczy spojrzeć na Liberię – rzadko budują lepszy świat, raczej odwracają role znane im z krajów wyjścia. Ofiary historyczne w wyniku realizacji narodowego projektu, odnotowuje historyk koreański Jie-Hyun Lim, stają się sprawcami. Podczas II wojny światowej i zaraz po niej spotykaliśmy się z czystkami etnicznymi w całej niemal Europie i na jej obrzeżach. W klimacie powojennego przyzwolenia na „chirurgiczne rozwiązania”, radykalne leczenie, to się nawet udawało. Wygnanie Palestyńczyków z ziem przyznanych Izraelowi w 1948 r. dobrze się w ten trend wpisywało, z czego Europejczycy jakby nie zdają sobie dzisiaj sprawy. Groteskowo brzmią gromkie słowa potępienia ówczesnych działań żydowskich z ust tych wszystkich, którzy służyli za wzór albo robili naonczas to samo. Szczęśliwie „okna pogodowe” na działania radykalne szybko mijają. I to jest prawdziwym problemem Izraela.
Nikt nie wie, jak się rozwinie kwestia palestyńska i jak zakończą dzieje odrodzonego Izraela, jeśli strony nadal nie będą szukały porozumienia, o które z roku na rok trudniej. Kilkadziesiąt lat ignorowania przez Izrael obecności Palestyńczyków przy równoczesnym forsowaniu kolonizacji Palestyny nie przyniosło jego mieszkańcom tego, czego najbardziej pragną: poczucia bezpieczeństwa utraconego podczas przeprowadzonego przez hitlerowskie Niemcy „ostatecznego rozwiązania”. Po napadzie Hamasu z 7 października 2023 r. widać to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Radykalne organizacje palestyńskie, wciąż na nowo atakujące Izrael i odmawiające mu prawa do istnienia, też nic nie uzyskały. Sytuacja zdaje się patowa, bo żadna ze stron nie może liczyć na przeprowadzenie swojego projektu – Izraela lub Palestyny od morza do Jordanu.
Jedynie zgoda wznosi trwałe budowle, stąd zrozumiały jest pewien pesymizm względem przyszłości spotykany w palestyńskiej literaturze i w wypowiedziach Izraelczyków. Badacz izraelski Saul Friedländer nie wykluczał w tym kontekście, że państwo izraelskie może się okazać efemerydą, ponieważ nie szuka zgody. Wtórował mu Leibowitz, nawołujący współobywateli, aby Tory nie traktowali jako księgi wieczystej. Prahistorii zresztą też nie, mimo że dla narodów w śmiertelnym starciu wątpliwe świadectwa z dalekiej przeszłości wydają się niezbędne do trwania. Zanim Żydzi i Palestyńczycy rozpoczęli archeologiczny wyścig na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie, Polacy i Niemcy, by pozostać tylko przy tym przykładzie, toczyli między wojnami boje o Biskupin, Santok czy Wolin-Jomsborg. Prawa historyczne zdawały im się nieprzedawnialne, z grobów wstawali przodkowie, aby dać świadectwo jednej prawdzie. Tymczasem historia to stałe przemijanie i odradzanie, tworzenie co rusz nowych ścieżek i otwieranie ślepych uliczek, w historii nie ma sytuacji bez wyjścia, tylko nam – jednodniowcom zamkniętym w kapsule swojego miejsca i czasu – niezwykle trudno dostrzec alternatywę.
Wyjścia są teoretycznie trzy: podział Palestyny na osobne państwa, zamieszkanie obu narodów we wspólnym kraju i wreszcie podporządkowanie Zachodniego Brzegu i Strefy Gazy Jordanii. Ostatnia opcja, ongiś bardzo popularna, jest już dziś raczej nieaktualna, nie chce jej ani Jordania, ani Palestyńczycy, ani Izrael. Opcja binarna czy też binacjonalna, Izraelczyków i Palestyńczyków żyjących we wspólnym państwie, wydaje się z każdą kolejną kroplą przelanej krwi coraz trudniejsza, a mimo to staje się na naszych oczach faktem, nawet jeśli przez obie strony niechcianym.
Co wyniknie z tego, że Hamas odrzuca prawo Izraela do istnienia, a premier Beniamin Netanjahu i spora część popierających go Izraelczyków odmawia Palestyńczykom prawa do własnego państwa, optując za aneksją resztek Zachodniego Brzegu? Nie wiadomo. Na rozwiązanie dwupaństwowe, długo traktowane jako najprostsze i wciąż przywoływane w USA i w Europie jako punkt wyjścia negocjacji, zdaje się tymczasem brakować miejsca. Zachodni Brzeg został podziurawiony jak ser szwajcarski przez osiedla żydowskich kolonistów i prowadzące do nich drogi. Ben Ami w książce „Prorocy bez honoru” z 2022 r. ujawnia tajemnicę poliszynela, że obecnie nie ma powrotu do rozwiązania dwupaństwowego. Trzeba by wpierw opróżnić Zachodni Brzeg z kilkuset tysięcy żydowskich osadników, co w tej chwili wydaje się niemożliwe. Nie po to ich tam ściągnięto, będą się bronić do upadłego. Uderzenia w nich izraelska demokracja nie przetrwa, a na wersję podziału terytorialnego według obecnych linii rozgraniczających Palestynę nie zgodzi się z kolei żadne z ugrupowań arabskich, bo ich kraj stałby się czymś na kształt bantustanu wciśniętego pomiędzy terytoria izraelskie. Bliższy byłby Palestyńczykom już mimo wszystko model współżycia w niechcianym wspólnym państwie, nawet gdyby Izrael zwrócił się przejściowo w kierunku apartheidu – w tym konflikcie niczego nie da się wykluczyć.
W świecie drapieżników marzenie Theodora Herzla o żydowskim państwie idealnym musiało się rozbić o rzeczywistość, Żydzi odmówili, pisał Dan Segre, odgrywania roli jedynego wegetarianina. W tym samym jednak świecie bez czucia żyją opuszczeni Palestyńczycy i nie sposób się dziwić, że odmawiają współczucia izraelskim ofiarom, historycznym i obecnym. Nie one stanowią ich problem. Z punktu widzenia badacza przeszłości można mieć jednak nadzieję, że w dłuższej perspektywie krwawy napad Hamasu z 7 października i brutalna odpowiedź Izraela mają twórczy sens. Przypomniały światu zapomnianą od wielu lat kwestię palestyńską, a oświadczenia jordańskie i tureckie pokazały, jak łatwo ten konflikt zmienić w pożogę, w obecnych okolicznościach w zasadzie światową. Przypomniały też Izraelczykom, że bezpieczeństwa dla siebie nie znajdą, uganiając się za kolejnymi pokoleniami przywódców palestyńskich.
Wiele głosów zdaje się sugerować, że w Izraelu zrozumiano, iż staje on przed ostatnią szansą, z natury rzeczy egzystencjalną – mieszkając na wyspie, trzeba żyć w zgodzie z morzem, powiada arabskie przysłowie. Czy dotarło to do przywódców palestyńskich, na razie nie wiadomo, ale rękę wyciąga zawsze silniejszy. Kolejni byli premierzy Izraela wspominają o konieczności zmiany kierunku, apelują o więcej skromności i uwagi dla kwestii palestyńskiej. Były szef Mosadu Efraim Halevy w wywiadzie udzielonym Jerzemu Haszczyńskiemu rzadko używa wobec Hamasu określenia terroryści. Wie nawet, z kim podjąć rozmowy – z odsiadującym karę w izraelskim więzieniu przywódcą paramilitarnego skrzydła Fatahu Marwanem Bargutim, odpowiedzialnym za organizację zamachów samobójczych.
Pokoju nie zawiera się z przyjaciółmi, lecz wrogami, pisał Michael Adams. Niemal zawsze trwałe rezultaty przynoszą jedynie rozmowy z przywódcami ugrupowań zbrojnych, niezależnie od tego, czy będziemy ich zwali terrorystami czy bojowcami narodowymi. Przykłady można mnożyć, ostatni to Irlandia Północna; ale nawet tam, gdzie przywódcy uciskanych ludów odżegnywali się od przemocy, jak Mahatma Gandhi w Indiach czy po części Nelson Mandela w Republice Południowej Afryki, pokojowe przemiany wiązały się z siłą ich autorytetu, któremu poddali się również przywódcy oddziałów partyzanckich.
Jeshajahu Leibowitz, zwany sumieniem Izraela, zwykł powtarzać, że już rok 1948 oznaczał zaprzepaszczoną szansę na pokój. Potem wskazywał, że problemy tego kraju biorą się z błędnej decyzji podjętej siódmego dnia po wojnie sześciodniowej, kiedy postanowiono o okupacji Zachodniego Brzegu oraz Gazy. Najwyższa pora błąd ten naprawić. Mówi się nieprzerwanie o kluczowej roli USA, niemniej Europa nie powinna zostawać w tyle, bo to ona stała u podstaw tej podwójnej tragedii. Kiedy Izraelczycy i Palestyńczycy zobaczą, że istnieje szansa na życie w pokoju obok siebie – pomińmy w tej chwili jego formę – odmienią się z czasem serca i umysły ludzi po obu stronach barykady, a rozkwitająca spirala normalnego życia stopniowo zastąpi kurczącą się spiralę przemocy.
Jan M. Piskorski jest historykiem na Uniwersytecie Szczecińskim, ostatnio wydał m.in. „Pomeranika” (Bellona 2020); „Gorzka sól historii. Migracje i transformacje” (Bellona 2021); „Bitwy o przeszłość. Nauka, polityka, media, edukacja” (Universitas 2024).
Palestyńczycy opłakują krewnych, którzy zginęli w czasie izraelskiego ostrzału. Szpital w Rafah w Strefie Gazy, 8 lutego 2024 r.
Foto: AFP