Abdel Kasim Jasem al-Hammadi wegetuje z całą rodziną koło wioski Faur w libańskiej dolinie Bekaa od 12 lat. Nie, nie wygląda na zabiedzonego uchodźcę. Co gorsza, nabrał w tym swoim nieszczęściu jakiejś nadzwyczajnej godności. To trochę jak syndrom sztokholmski. Uzależnił się od swojego losu, wygnania, beznadziei. Nie potrafi chyba już bez niego żyć. Gdy stoi pośrodku czystego jak laboratorium namiotu, w tej swojej zadbanej, higienicznej galabii, w chuście na głowie, z różańcem w ręku, wygląda jak szejk jakiegoś zamożnego pustynnego klanu. Można by go wziąć bez charakteryzacji do nowej wersji „Lawrence’a z Arabii”. Wysoki, postawny, szczupły, błyska w półmroku srebrnym zębem. Z twarzy promienieje duma, że nie mieszka na śmietniku, a ten obóz, namioty są jak obozowiska dawnych królów. Fotografuję go z pasją, a on pozuje z cierpliwością jak Naomi Campbell. Może to jedyna taka chwila w całym jego życiu. Ale – jednocześnie – ta duma, ta jego uchodźcza pycha jest z gruntu fałszywa.