Wizja końca „końca historii" napełnia nas bojaźnią i drżeniem. A może wcale nie powinna? Być może otwierają się właśnie drzwi, które nie tylko wpuszczą do świata chaos i pożogę, ale również wypuszczą nas z jakiejś wielkiej pułapki. Zasadzki, jaką sami na siebie zastawiliśmy. To nie TA historia, historia jako taka najpierw się skończyła, a teraz znowu odżywa. Swego kresu u początku lat 90. doczekała się PEWNA historia. Opowieść, która miała swoich autorów, dramat reżyserowany przez ludzi takich jak my. Nawet jeżeli twierdzili oni, że jedynie odczytują ukryty głębiej sens, są tylko ustami, przez które przemawia obiektywny duch dziejów, to albo świadomie kłamali, albo też zwyczajnie się mylili.
Istnieją co najmniej dwa powody, dla których koniec takiego właśnie końca historii powinien napełniać nas otuchą i nadzieją. Po pierwsze dlatego, że na ołtarzu tej dziejowej religii złożeni zostali Polacy. Idea końca historii pojawiła się wkrótce po dokonaniu ostatniego rozbioru Rzeczypospolitej i nie brakowało w XIX wieku takich, którzy nie dostrzegaliby związku między tymi faktami. Różniono się jedynie w kwestii wyciąganych z niego wniosków.
Zdaniem jednych zniknięcie Polski było ostatnią wolą umierającej właśnie historii, warunkiem koniecznym dla jej szczęśliwego spuentowania, a droga do nowej, wspaniałej, posthistorycznej Europy prowadziła po trupie Rzeczypospolitej. Dla drugich ów mord założycielski nowego świata był najlepszym dowodem na to, że dzieje nie tyle dotarły do kresu swej drogi, ale skręcają właśnie w ślepą uliczkę. Pytanie o to, czy Polacy przetrwają, będą się uparcie trzymać swojego losu i marzenia, dążyć do ponownego wkroczenia na arenę historii, miało swoją wagę daleko poza granicami rozebranej Rzeczypospolitej.
Wielu było takich – również wśród samych Polaków – którzy twierdzili, że w imię postępu i dobra ludzkości należy polskość złożyć ostatecznie do grobu i na wszelki wypadek zasłonić wejście doń kamieniem. Czym innym, jak nie życzeniem ponownego rozpoczęcia się historii, było tlące się w polskich sercach przez cały XIX wiek marzenie o wielkiej europejskiej wojnie, z gruzów której podniesie się Rzeczpospolita? Losy Polski i historii wydawały się nierozerwalnie ze sobą związane – jeśli jedna się skończyła, to dla drugiej również nie ma już żadnej przyszłości.
Ale koniec historii miał też być czymś jeszcze – odpowiedzią na trawiący europejską duszę kryzys. Choć może właściwszym słowem niż „odpowiedź" byłaby „ucieczka". Pod koniec XVIII wieku człowiek Zachodu zrzucił z siebie ostatnie, już nie tyle krępujące, co zawadzające mu w ruchach pęta tradycji i religii. Od teraz już nikt, poza nim samym, nie miał dyktować mu warunków ani stawiać ograniczeń. Wolność, której erupcją była francuska rewolucja, a twarzą – trzymający cały kontynent w żelaznym uścisku – Napoleon, okazała się jednak po ludzku nie do wytrzymania. Poszukiwano więc instancji, na rzecz której można by się zrzec części odpowiedzialności, więcej nawet – której można by zacząć nie tyle nawet służyć, co być ślepo posłusznym. Wtedy właśnie w europejskiej wyobraźni rozbłysła z mocą ostatecznego wyroku historia przez duże „H". Już nie nauczycielka, tylko wyrocznia. Mądrość, która nie tyle pozwala czerpać z doświadczenia poprzednich pokoleń, ale dyktuje, orzeka o losie tych, które dopiero mają się urodzić. A co może być pewniejszą rękojmią słuszności jej wyroków niż fakt, że swoje już przeżyła i nie zamierza już więcej szaleć ani się wygłupiać?